I have heard the big music
And I'll never be the same
Mieliście tak kiedyś? Że jakaś piosenka, wers, choćby kilka nut sprawiło, że świat się zmienił? Pewnie tak, bo przecież po to właśnie słuchamy Muzyki. Właśnie Muzyki, nie jakichś tam dźwięków przerywanych postękiwaniem prowadzących (tzw. dziennikarzy). Osobiście nie znoszę tzw. wypełniaczy. Nic nie znaczących dźwięków, które rzekomo mają być tylko dobrą zabawą, a w gruncie rzeczy wszystko sprowadza się do swoistego szumu cywilizacyjnego niosącego się z głośników w marketach, centrach handlowych, coraz liczniejszych stacjach radiowych, itd. Wysyłajcie sms’y, gramy najlepszą muzykę, bla, bla, bla… to nie dla mnie.
Nie oznacza, że nie słucham radia. Owszem, zdarza mi się, choć nie będę ukrywał bardzo rzadko sięgnąć do sprzętu i nastawić stację radiową. Zazwyczaj te samą od wielu lat, choć już nie TAKĄ samą w ostatnich latach.
Ten album, którego okładkę i tytuł widać obok dotarł przecież do mnie (takie to były czasy) za pośrednictwem Radia. Oj, miało ono wówczas swoją siłę. Było w nim miejsce dla Romantyków Rockowych, w południowych Tonacjach zamiast gadających głów prowadzący czarował muzyką i słowami, a w sobotnie przed i popołudnia nastrój muzyczny niósł się taki, że nie chciało się wychodzić z domu. These are the days of our lives, jak później pięknie oznajmił nam (również w tym Radiu) w swoim łabędzim śpiewie Freddie Mercury.
Powracając do tematu – album A Pagan Place grupy The Waterboys usłyszałem w radiowej Trójce. Nie pamiętam, w jakiej audycji go nadawano, ale wszystko zaczęło się od magnum opus tej płyty. Red Army Blues. Wymowne, rytmiczne, naznaczone cierpieniem, z saksofonem rozrywającym serce na tysiąc kawałków i porywającymi – a zarazem jakże prostymi – pasażami gitary. Pamiętam, że to zgrzytanie palców na strunach gitary, ten chór (patetyczny do bólu powiedzielibyśmy dziś, ale wtedy ten patos tak pięknie brzmiał), no i ten przejmujący śpiew wokalisty. Nadal mam dreszcze słuchając tego nagrania, mimo, że świat się zmienił, pewne rzeczy poszły w zapomnienie, a dzieci dziś na szczęście nie wychowują się w ciągłym strachu przed wyjącymi 1 września syrenami. A ten strach jest w tym nagraniu. Posłuchajcie rzężącej w finale gitary.
A Pagan Pace. Właściwie ze względu na Red Army Blues należy jej się miejsce w panteonie muzyki rockowej. A przecież są na niej również inne znakomite utwory. Jak choćby – przywołany cytatem na początku – atakujący ścianą dźwięku, głaszczący melodią i kołyszący niezwykłym feelingiem The Big Music . Albo rockandrollowy Rage, przepełniony hałaśliwą gitarą i niezwykłymi pochodami perkusji. Tudzież będący klasą samą w sobie The Thrill Is Gone. To nagranie już zupełna maestria: Mike Scott śpiewa tu z takim zaangażowaniem, że aż dech zapiera, a kantylena skrzypiec, brzmiąca gdzieś w tle po prostu urzeka swoją melodyką, barwą i emocjonalnym przesłaniem.
Oprócz tego, że każdy właściwie utwór z drugiego albumu The Waterboys zasługuje na uznanie, to trzeba dodać, że na użytym do recenzji zremasterowanym wydaniu tego albumu sporo jest nagrań, które wcześniej nie znalazły łaski zespołu i wytwórni płytowej. Dzięki temu możemy się cieszyć takimi perełkami, jak Some Of My Best Friends Are Trains (surowo brzmiące nagranie, ale przepełnione taką samą pasją jak wcześniej opisane nagrania wersji podstawowej), jak uroczy walczyk Love That Kills, czy też genialny, po prostu GENIALNY Down Through The dark Streets. To ostatnie nagranie, emocjonalne, przesycone niezwykłym klimatem niżej podpisanego doprowadza do stanu absolutnego szczęścia: to jeden z tych utworów, które człowiek usłyszy i … nic już w nim nie będzie takie same. Ten fortepian, tak pięknie podający rytm, ten śpiew wokalisty, tak bardzo przesycony melancholią i wreszcie ten krzyczący saksofon i znowuż skrzypce. Tak pięknie, jak tylko skrzypce potrafią zawodzące swoją powoli wyciszającą się pieśń. Ech…
Drugi album The Waterboys to dla mnie dzieło skończone. A wersja remaster to po prostu dodatkowe chwile szczęścia, które chciałoby się, aby trwały wiecznie.