Z Grecji na Marsa. A potem do Watykanu.
Czyli cykl o Vangelisie.
Odcinek trzydziesty dziewiąty.
Po powrocie z Marsa Vangelis zajął się czymś dużo bardziej przyziemnym, Mianowicie muzyką do filmu historycznego.
Olivier Stone właśnie montował wielkiego, historycznego kloca za 150 milionów dolców i zaprosił Vangelisa do współpracy, jako muzycznego „oprawcę”. Wiadomo, że artysta miał na koncie wiele bardzo udanych soundtracków, poza tym Grek piszący muzykę do filmu o historii… powiedzmy Grecji – wszystko na swoim miejscu i z dużymi szansami na sukces.
Ale… Właśnie, ale. Jak to się stało, że nie zagrało. Sam film nie okazał się kasowym mega hitem i zbilansował się z niewielka górką, a recenzje muzyki Vangelisa też były dosyć daleko od entuzjastycznych. Niby wszystko było zrobione jak trzeba, tak jak na „1492” – sensowne rozłożenie akcentów na syntezatory i instrumenty akustyczne, zaangażowanie orkiestry i odpowiednie wykorzystanie jej do „dużych”, efektowych aranżacji. O takim „niuansie” jak staranna, wypieszczona produkcja to nawet nie wspomnę, bo to oczywistość. Niestety zabrakło najważniejszego – samej muzyki. Dostaliśmy prawie godzinnego, ładnie zrealizowanego, bezpostaciowego, muzycznego snuja, który sprawie wrażenie, że trwa tak ze dwa razy dłużej, bo jest tak nudny. Właśnie – nudny. Grzech pierworodny tego albumu i nie do wybaczenia. Na szczęście nie boli, co przynajmniej pozwala to jakoś przeżyć, bo leci sobie, to leci, zbytnio nie angażując percepcji. A jak nie leci, to nie leci i szczerze mówiąc różnicy zbytniej nie ma. Miałem już pewne mniejsze albo większe zastrzeżenia co do „El Greco” i „Mythodei”, ale dotyczyło to raczej koncepcji i formy, która niespecjalnie mi przypasowała. Tutaj sprawa jest prosta, „Alexander” to Vangelis jak najbardziej typowy, taki jak z „1492”, gdzie te klasyczne „odejścia” są tylko pewnym „środkiem ekspresji” i tu już mogę spokojnie powiedzieć, że się nie udało – kuleje to wszystko kompozytorsko i nawet najlepsza produkcja, najlepsze i najbogatsze aranżacje nie zamaskują tego, że ucha nie ma na czym zawiesić.
No nie wyszedł „Alexander” Vangelisowi, nie wyszedł. Trudno zdarza się. Biorąc pod uwagę, że wtedy Vangelis miał za sobą prawie czterdzieści lat pracy artystycznej i jest to dopiero pierwsze tak naprawdę nieudane jego dzieło, a odcinek serialu trzydziesty dziewiąty, to najlepiej przejść nad tym do porządku dziennego i artysty się nie czepiać.