“Beauty”? Ee tam. Najwyżej “Nice” . Album mógłby się też nazywać “Niespełniona Obietnica Dobrej Płyty”. Bo nie należy komplikować rzeczy, które tego nie wymagają. Słychać, że potencjał jest ale się gdzieś to wszystko gubi. Dlaczego się tak dzieje? Gotyk to nie jest muzyka zbyt skomplikowana, ma swoje reguły i raczej nie wymaga od artystów tworzenia struktur muzycznych o nadmiernym stopniu złożoności. Inaczej – gotyk to muzyka prosta, bazująca na pewnych określonych schematach Cała sztuka, to je odpowiednio wykorzystać. Niektórzy eksperymentują nieco z formą i niekiedy przynosi to bardzo pozytywne efekty, ale to się trzeba Lacrimosa nazywać. Tutaj ambitniejsze podejście do rzeczy nie przyniosło oszałamiających rezultatów.
Utworom z “Beauty” brakuje przede wszystkim wyrazistości i spójności, a suitka “Save The Unknown” zaczyna się ze trzy razy. Co ciekawe z niektórych utworów udałoby się “wycisnąć” znacznie więcej, gdyby je trochę inaczej potraktować. Jeżeli jest jakiś temat przewodni, to wypadałoby go jakoś konsekwentnie rozwijać, a nie zostawić w połowie utworu i zając się pitoleniem na gitarze akustycznej, jak na przykład w “At The Gates”. Z którego dałoby się zrobić utwór nawet i na dziesięć minut, tylko trzeba by było inaczej się do niego zabrać. Takie rzeczy to właśnie Lacrimosa potrafiła robić, vide “Ich Bin Der Brennede Comet” – utwór prosty, a jak ładnie rozbudowany. Do tego na “Beauty” za bardzo skoncentrowano się na nastroju. Fakt akurat to wyszło, ale kosztem samej muzyki. I nie jestem pewien czy na pewno o to chodziło. Bo sam klimat to za mało.
W sumie płyta jest słuchalna. I to całkiem przyjemnie słuchalna. Znakomicie wyprodukowana, pięknie brzmi, do aranżacji też nie mam najmniejszych zastrzeżeń, muzycznie też ma momenty – na przykład “Blindness” i “Dark Cobalt Sky”(chyba tylko ich Metus zapomniał “okrasić” jakimiś dodatkami), jeszcze “At The Gates” mimo wszystko, tytułowy, “The Tree of Life”, chociaż pod koniec rozłazi się jakoś tak bez sensu, oraz mocno pod Deine Lakaien “podpadający” “Into The Wild” (gwizdanie jest świetnie trafione). Niestety to tylko momenty. A mogłoby być lepiej, gdyby zrobić to bardziej “pod publiczkę”, bardziej trzymać się kanonów gatunku. Paradoks? Tak jakby. Ale gotyk to taka muzyka, która nie przepada z kombinowaniem z formą. Gdyby te utwory były bardziej zwarte, prostsze strukturalnie, bardziej trzymały by się głównego tematu, a nie ginęły na bezdrożach muzycznych dygresji, gdyby nadano im bardziej “komercyjny” szlif - wszyscy by na tym skorzystali. Nie piszę to zresztą o jakichś nadmiernie rozrośniętych kubaturowo kawałkach – prawie wszystkie trwają w granicach pięciu minut – w tym czasie do czynienia z motywem przewodnim, który zaczyna utwór, a potem z całą kupą różnych wstawek , które się mają do całości deko nijak – trochę za dużo tych grzybów w jednym barszczu.
Jasne – recenzent Kapała uczy muzyków jak mają płyty robić. No nie tak. Takiej muzyki słucham od czasów kiedy Bauhaus kończyło karierę (powiedzmy jej zasadniczy etap) a Sisters of Mercy zaczynało. Poznałem tego badziewia na tony (faktycznie czasami grozą wiało nie ze względu na otoczkę, a na sama zawartość muzyczną) i po prostu wiem co chcę, za co to lubię. Na pewno nie za poszukiwania artystyczne i eksperymentowanie z muzycznym tworzywem.
Grzech byłoby powiedzieć, że jest to płyta nieudana, ale żeby z czystym sumieniem dać jej jakąś większą ilość gwiazdek – też nie bardzo. Spodoba się na pewno tym, którzy w muzyce bardzo sobie cenią przede wszystkim klimat. Pewnie spodoba się też nieco młodszym zwolennikom gotyku, którzy jeszcze nie znają całej klasyki gatunku. Ja jednak dam tylko te pięć gwiazdek.
Powyżej kilka razy wspominałem Lacrimosę – nie bezpodstawnie, bo wydaje mi się, że właśnie ta formacja jest jakby “punktem odniesienia” dla Metusa. Momentami nawiązania do twórczości “szwajcarskiego” duetu są stosunkowo wyraźne. A na pocieszenie dodam, że “Beauty” i tak jest lepsza od “Sehnsucht”.