Z Grecji na Marsa. A potem do Watykanu.
Czyli cykl o Vangelisie.
Odcinek czterdziesty czwarty.
Na szczęście Mistrz nie kończy swojej kariery tak marną płyta jak Nokturn. Na szczęście jest coś nowszego i o wiele lepszego.
„Juno to Jupiter” to Vangelisa związków z kosmosem ciąg dalszy, bo tytułowa Juno to sonda kosmiczna wysłana w okolice Jowisza. Czyli kolejna płyta o takim urządzeniu, bo „Rosetta” to też była sonda. Ten album był planowany na rok 2020, bo już wtedy muzyka pojawiła się w sieci, ale w formie materialnej ukazało się to w jesieni zeszłego roku. Po beznadziejnym Nokturnie, do „Juno…” podchodziłem ze sporą rezerwą. Nie spodziewałem się, że stać go na coś więcej niż recykling swoich dawnych pomysłów. Zresztą w ogóle Vangelis w tym wieku mnie raczej nie rozpieszczał za bardzo. Płyt mało, a dobrych – raptem ze dwie, plus ta najnowsza – naprawdę bardzo dobra. Stylistycznie należy do tych najbardziej elektronicznych dzieł artysty, z połowy lat siedemdziesiątych, takich jak „Albedo 0.39”, albo „Spiral”. Natomiast ze względu na takie dosyć „jasne”, ale i trochę „zamglone” brzmienie przypomina płyty z okresu jego współpracy z Aristą. Niech nas nie zmyli ilość utworów na płycie – to tylko indeksy, bo właściwie utwór jest jeden. Wieloczęściowy, ale jeden. I niespecjalnie nadaje się do słuchania na raty. Wizje kosmosu kreowane przez Vangelisa dźwiękami zwykle są bardzo sugestywne i po prostu ciekawe. On zawsze umiał to robić. Tu ma nie tylko swoje „parapety”, bo do współpracy zaprosił śpiewaczkę operową Angelę Gheorghiu, a więc nie byle kogo, tylko jeden z najlepszych sopranów i to ponoć wszech czasów. I uczynił z jej głosu kolejny instrument, idealnie wkomponowany w jego syntezatorową orkiestrę. A w pierwszym utworze użył przetworzonych dźwiękowo sygnałów odbieranych przez sondę. „Juno to Jupiter” jest płytą bardzo udaną, moim zdaniem najlepszą od czasu „Voices”. Świetnie się tego słucha, oczywiście jak zwykle wieczorem najlepiej. Nie, nie zasypia się. Słucha. Vanglies zawsze umiał odpowiednio operować nastrojem, a tym razem udało mu się dołożyć do tego bardzo dużo znakomitej muzyki.
Efektu „wow” może i nie było, raczej niespieszne odkrywanie walorów tego albumu. Zresztą efekt „wow” jest raczej zarezerwowany dla dzieł na poziomie Rydwanów Ognia, czy „Heaven & Hell”. Jednak uczciwe osiem gwiazdek się należy, jak Tośce porcja chrupek trzy razy dziennie.