He shot me down, Bang bang,
I hit the ground, bang bang
That awful sound, bang bang
My baby shoot me down…
Wystrzałowy, 1966 rok przeszedł do historii za sprawą wielu zdarzeń związanych z bronią. O Palomares się już napisało przy okazji innej recenzji, o Beatlesach popularniejszych od Jezusa również. O Wietnamie też gdzieś tam się napomknęło. Ilość zdarzeń obracających się wokół uzbrojenia, przyczyn lub skutków jej użycia była wówczas – niezależnie jak delikatnie byśmy tego nie ujęli – zatrważająca. No dobra, powie ktoś, ludzie nawalali się od dawien dawna czym popadnie, więc nie ma co rozdzierać szat nad problemem. Niby tak, ale gdy przysłuchamy się muzyce lat sześćdziesiątych to mimo całej jej niewinności, wiary w drugiego człowieka, późniejszej eksplozji flower – power spora część autorów nie uciekła od tej problematyki. Celowo zacytowany powyżej tekst utworu napisanego przez Sonnego Bono dla Cher jakby już z założenia ma wydźwięk autobiograficzny. Jak wiadomo, małżeństwo Sonnego i Cher przykładem kochającej i spokojnej rodziny nie było, i tylko nadzwyczajne szczęście obu małżonków uchroniło któregoś z nich od śmierci – również w wyniku postrzelenia.
W tych okolicznościach przyrody Beatlesi sprokurowali swoją kolejną płytę. Zatytułowaną Revolver. Raczej zatem nieprzypadkowo udzielił im się klimat tamtych dni, a album – cóż jak to w przypadku Tego Zespołu jest w zwyczaju – zaliczono do przełomowych. Słowem: wystrzałowa płyta. Czy słusznie? A na to pytanie nie ma jasnej i jednoznacznej odpowiedzi.
Revolver jest bowiem albumem odmiennym od poprzednich płyt Wielkiej Czwórki. Oczywiście zauważa się w nim od razu „nowe” – elektryczne podejście do tematu. Dziś, po latach wydaje się to naturalną koleją rzeczy – Wielka Czwórka (a najbardziej chyba Lennon) obserwowała poczynania Boba Dylana na amerykańskiej scenie muzycznej i jego zwrot w kierunku brzmienia elektrycznej dokonany na Newport Folk Festival (oraz późniejsza trasa koncertowa po Europie m.in.) nie mógł pozostać bez echa. Co więcej – za sprawą użycia nowych środków przekazu samo brzmienie stało się bardziej gęste i wyraziste, dzięki czemu piosenki przestały być piosenkami, a stały się utworami. Zamiast wszechwładnej, milutkiej i podrywającej podlotki melodii pojawiły się kompozycje dużo bardziej złożone i wymagające od słuchacza czegoś więcej, niż tylko podśpiewywania refrenu przy codziennych czynnościach. Jest więc Revolver albumem, na którym owa prostota, znana z wcześniejszych płyt Zespołu zanika powoli, ustępując miejsca różnym ciekawym fakturom, kolażom czy odnośnikom, które dla naśladowców będą stanowiły prawdziwą kopalnię pomysłów.
Dlaczego zatem nie ma jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, czy to przełomowy album? Z jednej strony tak, ale nie do końca. Ilekroć słucham tej płyty mam wrażenie, że gdzieś się muzykom The Beatles zgubiły proporcje. Albo wzięli na warsztat słabe (w większości) kompozycje i na tej bazie próbowali się coś sklecić, albo nadmiar różnych, odjechanych pomysłów, które nagle wychynęły spomiędzy wizerunków grzecznych chłopców z Liverpoolu przytłoczył zamysł autorów.
W efekcie trafiła nam się płyta specyficzna. Z całą pewnością przełomowa w co najmniej dwóch kwestiach: primo – różne eksperymenty brzmieniowe nagle wybiły się na światło dzienne, dzięki czemu nagle zaczęto postrzegać The Beatles nie jako muzyczną fabrykę przebojów. I secundo: nagle okazało się, że utwory Wielkiej Czwórki to nie tylko błahe pioseneczki w stylu ja cię kocham, ty mnie kochasz… Że grupa potrafi zaproponować zupełnie inny rodzaj muzyki. Może nie tak przebojowy, ale z pewnością wart wysłuchania.
I dlatego to jest dobry album. Odmienny od wcześniejszych. Mroczny. I chyba pierwszy, do słuchania przy winie, a nie na prywatkę.