Kilka dni temu w redakcji miała miejsce taka rozmowa.
Najpierw kolega Kris powiedział, że on tych Stonesów będzie dalej robić, bo lubi. Stonesów, a nie robotę oczywiście. I żebym może o Bitlach trochę popisał. Na to ja, że może, ale na razie nie mam koncepcji, prędzej o Doorsach, a poza tym może ktoś by coś o Dylanie, bo jak na razie nie ma nic. To włączył się kolega Strzyżu, że on na razie ambitnie i chronologicznie o Floydach cały czas. Na to ja powiedziałem, że Floydzi – Floydami, ale jak chciał koniecznie kontynuować w tym roku cykl „Ćwiara Minęła” to też mógłby jeszcze coś więcej popisać, a nie porzucić to jak biedną sierotkę. Wtedy kolega Danielak popatrzył na nas nienawistnym wzrokiem i zaczął nas opier…dzielać, że się opier…niczamy, bawimy w jakieś cykle-srykle, a bieżąca robota stoi, a gdyby nie on, to w ogóle by leżała. Na to kolega Kris stwierdził, że dobrze, że stoi, bo po czterdziestce to nie jest takie pewne. Na to kolega Walczak, że on ma dopiero dwadzieścia i nie wie o co chodzi, poza tym on pisze o Queenach. Na to ja, że w tym wieku, to faktycznie nie wie się w czym problem. Poza tym zaproponowałem koledze Danielakowi, że przy najbliższej okazji wleję w niego tyle alkoholu, ile będzie tylko chciał, ponieważ jest jedynym, który w naszej redakcji naprawdę pracuje. Na to włączył się Naczelny, mówiąc, że on też przecież pracuje. Na to ja, że Naczelny to w pracy jest jak błyskawica – znaczy rzadko, krótko, głośno i porusza się zygzakiem. W tym momencie dyskusja się skończyła, a ja ze zdziwieniem odkryłem, że mam sprzątać redakcję przez najbliższy miesiąc. Na razie podłoga jest jeszcze mokra, zanim wyschnie i można ją będzie wypastować i wyfroterować, to mam trochę czasu, żeby coś napisać. Może faktycznie skrobnę coś o tych Bitlach?
Amerykańska dyskografia The Beatles to jest jeden wielki burdel. Capitol , który wydawał ich w Ameryce miał swoją własną koncepcją wydawniczą, dotyczącą płyt tej kapeli, tylko jej sens pozostaje zagadką nawet do dzisiaj. Niezbyt to się pokrywało z tym, co wydawał Parlophone w Europie, a raczej nie pokrywało się to zupełnie. Mniejsza o szczegóły – w każdym razie wsławili się wydaniem płyty o najdroższej okładce wszechczasów (tzw. rzeźnicka okładka). Jednak zdarzyło im się mieć i dobry pomysł. Tym pomysłem była amerykańska wersja albumu „Magical Mystery Tour”. W Europie i wielkiej Brytanii ukazało się to jako podwójna EPka, zawierająca sześć utworów, trwających razem 19 minut. Za mało na long-play, za dużo na pojedynczą EPkę. Jankesi zrobili z tego normalnego, pełnowymiarowego longa poprzez dodanie pięciu utworów z singli, które Bitle mniej więcej w tym czasie pogonili po hit-paradach. Słynna liverpoolska czwórka miała taki przykry zwyczaj, że kawałki z singli nie zawsze lądowały na dużych płytach. Pół biedy, gdyby były to jakieś tam sobie pioseneczki – no ale „Penny Lane”, „All You Need Is Love”, nie mówiąc już o takim mega-super-cymes-gigancie „Strawberry Fields Forever”. Capitol wyszedł naprzeciw oczekiwaniom słuchaczy i wszystkie te utwory umieścił na drugiej stronie winyla. A na pierwszej zmieściło się całe MMT.
„Magical Mystery Tour” ukazało się w listopadzie 1967 roku i zawierało muzykę z telewizyjnego filmu pod tym samym tytule – ponoć kiepskiego. Była ona nawet bardziej psychodeliczna, niż Sierżant Pieprz (chociaż dla mnie Sierżant Pieprz wcale taki psychodeliczny nie jest – za dobrze zrobiony) i oczywiście słabsza (chociaż i tak bardzo dobra). Dziwne nie jest – dwa arcydzieła w ciągu pół roku? Cudów nie ma. Najbardziej znane i popularne są tytułowy i „Fool on The Hill” (jeden z moich ulubionych utworów The Beatles), oraz „I Am The Walrus”. Ten ostatni jest przykładem, że talent muzyków nie ograniczał się tylko do komponowania znakomitych piosenek, ale też, że późniejsze pokolenia muzyków mają im sporo do zawdzięczenia również i w dziedzinie techniki nagraniowej, aranżacji. Między innymi to w ten utwór wmiksowano fragment słuchowiska radiowego. Zresztą jak Bitlesi nagrywali swoje utwory z okresu 1966-70 to jest temat na zupełnie inne i znacznie obszerniejsze opracowanie. Reszta nagrań z MMT też jest mniej lub bardziej zakręcona –no wiadomo psychodelia.
Nigdy nie znałem inne wersji, niż amerykańska, chociaż kiedyś widziałem na własne oczy brytyjską, dlatego piosenki z drugiej strony też są dla mnie integralną częścią „Magical Mystery Tour”. A że to są mocarne rzeczy, pisałem już wcześniej. „Stawberry Fields Forever” uważane jest za jeden z najlepszych utworów stworzonych przez The Beatles, Macca gra na mellotronie i po raz pierwszy w historii użyto w nim automatu perkusyjnego. W „All You Need Is Love” użyto Marsylianki i Micka Jaggera w chórkach (chociaż nie tylko). „Baby You’re A Rich Man” jest dedykowany menago grupy – Brianowi Epsteinowi, którego Bitle bardzo cenili i lubili. Nawet w pewnym momencie nazywają go pieszczotliwie– Rich Fag Jew – czyli bogatą żydowską ciotą. Nie da się ukryć, że mieli mu wiele do zawdzięczenia. Epstein , beznadziejnie zakochany w Lennonie prowadził interesy grupy śpiewająco, za jego czasów biznes kwitł, a po jego śmierci w 1967 roku – już jakby nie tak bujnie.
„Magical Mystery Tour” jest kwintesencją ich twórczości z lat 1966-68 – przestali koncertować, zaszyli się w studiu i tam zaczęli szaleć. Jednak nie tracili z oczu tego, co przyniosło im sławę – kapitalnych melodii. Okazało się, że to połączenie miało miażdżącą siłę – Sierżant Pieprz jest tego doskonałym przykładem. A te trzy single, które uzupełniają amerykańską wersję MMT jeszcze bardziej to potwierdzają. Okres psychodeliczny Beatlesi zakończyli w 1968 roku wydając swój kolejny album, zatytułowany po prostu „The Beatles”, a znany wszystkim jako Biały Album. Oczywiście jest tam sporo różnych eksperymentów, ale jednak jest to płyta rockowa, surowsza niż barokowo rozbuchane poprzednie dwie.
W 1967 ukazały się de facto cztery wersje „Magical Mystery Tour” – podwójna EPka mono, podwójna EPka stereo, longplay mono i longplay stereo. Ale to stereo to nie było „uczciwe” stereo, tylko stereo przerobione z wersji mono, przy pomocy systemu ADT. Pierwsza wersja true-stereo to niemieckie wydanie z 1971 roku. Wersja z jedenastoma utworami w Europie ukazała się oficjalnie dopiero w 1973 roku i to w wersji kasetowej. Wersja CD, z jedenastoma utworami jest uznana jako jedyna obowiązująca w tym formacie. Ufff.
Ale scena w restauracji z nakładaniem spaghetti łopatą jest świetna.