Włoski rock progresywny – część ósma.
Piekarnia, muzeum, bank – coś sobie włoscy prog-mani upodobali instytucje użyteczności publicznej na szyldy dla swojej działalności. Piekarnia i bank funkcjonują dalej, a muzeum zamknęło swoje podwoje raptem po nagraniu jednej(*), za to słynnej płyty – „Zarathustra”.
Przez bardzo, bardzo wielu fanów włoskiego rocka progresywnego uważana jest za najlepszą płytę prog-rockową, jaka powstała na Półwyspie Apenińskim. Nie powiem, żebym się z tym całkiem zgadzał, ale też nie powiem, żebym znał wiele lepszych podobnych wydawnictw stamtąd. „Zarathustra” jest dziełem wybitnym i już.
Ale kiedy już przestaniemy się tym zachwycać, a zaczniemy analizować tą muzykę z nieco chłodniejszą głową, zauważymy, że Museo Rosenbach pod pewnymi względami różniło się od innych włoskich wykonawców progresywnych – miało mało włoskie brzmienie. Ciężkie, „zawiesiste”, zdominowane przez organy i mellotron. Przez to ta muzyka jest monumentalna, a zarazem mroczna i ponura. Tutaj Museo Rosenbach bardziej przypominało kapele brytyjskie, albo niemieckie. Włoska jest reszta, czyli język, w którym śpiewa wokalista, oraz melodie. Wyszła z tego swego rodzaju hybryda, ale nie od dziś wiadomo, że kundle są najmądrzejsze i najzdrowsze.
Kiedy wrzucimy płytę do odtwarzacza, wyświetli nam się osiem utworów, chociaż w rzeczywistości jest ich tylko cztery. Pierwsze pięć to faktycznie jeden utwór – tytułowa suita, zajmująca w oryginale pierwszą stronę winyla, a na CD wstawiono w nią pięć indeksów. Opus magnum to właśnie ta suita. Próżno na niej (jak na całej płycie również) szukać jakichś efektownie zakręconych popisów instrumentalnych – najważniejsze są melodie i niepowtarzalny klimat (troszeczkę to Morte Macabre przypomina, albo raczej odwrotnie). Cały utwór zbudowany jest dosyć typowo jak na rockową suitę – mamy temat przewodni z pierwszej części, potem pojawiają się inne motywy, a główny temat wraca na finał. Pozostałe trzy utwory to już mimo wszystko nie ta klasa, co tytułowy. Na szczęście różnica nie jest znaczna. Same w sobie są bardzo dobre – utrzymane w podobnym stylu i nastroju co „Zarathustra” – ale mają pecha być po niej.
Jazda obowiązkowa dla fanów włoskiego ( i nie tylko) prog-rocka.
(*) – dziesięć lat temu ukazała się druga płyta Museo Rosenbach, a z pierwszego składu pozostali tylko Giancarlo Golzi i Pit Corradi. Ponoć bardziej przypominała Matia Bazar – popowy zespół, w którym potem w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych grał Golzi, niż samo Museo. Od tego czasu – cisza.