Wpadłem do redakcji.
- Cześć! Mam trochę prog-rockowych płyt do zrecenzowania. Całkiem fajnych, stosunkowo świeżych, nawet nowości się zdarzyły. Włochy, Francja, Hiszpania. Komu, komu? Brać, wybierać!
Cisza.
- Nikt? Nic?
Głęboka cisza.
Złamana dyskretnym skrzypnięciem drzwi. To Naczelny na wszelki wypadek zamknął się w swoim gabinecie.
- Panowie, co jest? To Artrock.pl, pisanie o takiej muzyce to macie wpisane do zakresu obowiązków. Nie może być tak, że z całej redakcji o współczesnym prog-rocku pisze dwie osoby. A właściwie jedna pisze, bo druga to bluzga. No?
Kolega Danielak zaczął się nerwowo tłumaczyć, że zarobiony jest strasznie, kolega Walczak zrobił minę typu: „Czego ode mnie chcecie, przecież jestem taki słodki”, kolega Kris udał, że go nie ma, kolega Krzysztof bardzo uważnie studiował wzory zacieków na suficie, a kolega Strzyżu układ klepek na podłodze. Na Naczelnego nie miałem co liczyć, bo z odgłosów dochodzących z gabinetu wnosiłem, że zastawia drzwi szafą.
Trudno. Kazał pan, musiał sam. Ale czy to nie dziwne, że w portalu o takiej, dużo sugerującej nazwie tylko około ¼ recenzowanych płyt, to pozycje prog-rockowe?
Museo Rosenbach wydało swoją nową płytę! Jejku, jejku!
Daj Boże „aż” trzecią po prawie czterdziestu latach od debiutu. Nie można powiedzieć, żeby szczególnie się śpieszyli. Nazwa jest co prawda stara, ale skład tak pół na pół. Z tego klasycznego pozostało trzech muzyków, a część nowych jest w wieku takim, że pewnie jeszcze ich nawet w planach nie było, kiedy ukazywało się „Zarathustra”.
Do „Barbariki” oczywiście podszedłem bardzo nieufnie. „Zarathustry” i tak nie przeskoczy, bo nie ma szans, a jeżeli nie przeskoczy, to czy jest w ogóle sens tego słuchać? Ale jeżeli się nie posłucha, to się nie będzie wiedziało, czy warto.
Warto.
Nie znam poprzedniej płyty Museo Rosenbach. Z tego co mówili mądrzy ludzie i z tego co mogłem wyczytać na progarchivach raczej nie jest to dzieło wiekopomne i „must have”. Bardziej „szkoda czasu”. Za to „Barbarica” z marszu recenzje miała dużo cieplejsze. Zupełnie słusznie. Co prawda, jak się spodziewałem, „Zarathustrze” nie dorównuje, ale tamto dość powszechnie uważane jest za najlepszy włoski album prog-rockowy ever. To jest bardzo solidne, co najmniej poprawne dzieło w klasycznym stylu progressivo Italiano.
Można powiedzieć, że dla Włochów czas się zatrzymał gdzieś w połowie lat siedemdziesiątych, jedynie to wszystko jest dużo lepiej nagrane. Z drugiej strony jest pewna konwencja takiego grania i trudno cokolwiek tam zmieniać. Bo można się skaleczyć. Mamy jedną dłuższą kompozycję – mini-suitę „Il Respiro del Pianeta” na sam początek i cztery utwory krótsze. Chyba ta suita jest najciekawsza, tam znajdziemy najwięcej interesujących dźwięków. Wielowątkowa kompozycja, gdzie przeplata się kilka tematów, z licznymi zmianami tempa i nastroju, gdzie trzeba odpowiednio patetyczna, gdzie trzeba odpowiednio nastrojowa – no po prostu klasyczna włoska robota. Reszta utworów może już nie jest tak efektowna, ale też nie znalazły się na płycie, tylko dlatego, że trzeba było dobić do czterdziestu minut. Też są ciekawe, może jedynie z racji swoich rozmiarów może już nie takie efektowne. Chociaż nie można powiedzieć, że przez prawie siedem minut takiego „La Coda del Diavolo” dzieje się mało. Nie da się też przeoczyć finałowego “Il re del Circo”.
Trudno mieć do tej płyty jakieś poważniejsze zastrzeżenia. Może jedynie oprócz tego, że powinna zostać wydana nie w 2013, a w 1975-76, bo wtedy mogłaby liczyć na większe zainteresowanie. Wszystko zrobiono tu tak jak trzeba, zgodnie z kanonami sztuki – jest to wszystko odpowiednio zagrane, zaaranżowane, zaśpiewane. Muzycznie może i nie porywa, ale również i pod tym względem jest na lepiej niż przyzwoitym poziomie.
Pewnie gdyby był to zespół tzw. młody – zdolny na „zachętę” byłoby osiem gwiazdek. Ale od starych mistrzów zwykle wymagam nieco więcej. Siedem z dużym plusem i rekomendacją – naprawdę warto.