Era, Kenny Rogers, to teraz w ramach letnich spotkań z muzyka bardzo lekką, łatwą i przyjemną – Air Supply. Miał być Demis Roussos, ale… a może jeszcze będzie?
Air Supply była sobie to taka kapela, która grała sobie niezobowiązujący, chociaż efektownie i bogato zaaranżowany pop. Czego piszę „była”? Przecież jest, ostatnią płytę z materiałem premierowym nagrali jakieś siedem lat temu, a koncertują cały czas. W Azji do tej pory mają mocną pozycję.
Grupa powstała w Australii w połowie lat siedemdziesiątych, założona przez Russella Hitchcocka i Graham Russella. Dosyć szybko zdobyła u siebie sporą popularność, a potem muzycy postanowili spróbować w Ameryce. Udało im się, można powiedzieć, że z marszu, bo za pierwszym podejściem – była to nowa wersja utworu „Lost in Love”, którego oryginalna wersja była dużym przebojem w Australii rok wcześniej. W USA był to jeszcze większym hit, a duża płyta przybrała sympatyczny, platynowy odcień. I było tak fajnie przez dobrych kilka lat.
Właściwie to powinienem zająć się właśnie albumem „Lost in Love”, jako tym, który był początkiem wielkiej międzynarodowej kariery zespołu, jednak będzie to następny w kolejności – „The One That You Love”. Z dwóch powodów – tu jest „Sweet Dreams”, a drugi – eee… drugiego to już nie pamiętam. Może dlatego, że jest lepsza od „Lost in Love”? A jest? Mniejsza z tym. Co do „Sweet Dreams” – faktycznie jest to bardzo poważny powód, żeby właśnie dlatego zająć się „The One That You Love”. No i poza tym jest to bardzo fajna płyta.
Pisanie o dobrych popowych płytach nie jest specjalnie wdzięcznym zajęciem, bo co tu można napisać – zbiór dobrych piosenek. No bo co to jest dobra, popowa piosenka – taka, co stosunkowo szybko wpada w ucho i niespecjalnie szybko z niego wypada. Utwory Air Supply zwykle miały tą zaletę, że pamięci się trzymały, bo i melodie niezłe, poza tym grupa miała też i swoja tajną broń – był nią klawiszowiec Frank Esler-Smith, który nie tylko obsługiwał czarno-białe, ale też odpowiadał za te wszystkie rozbudowane, orkiestrowe aranżacje. Jeżeli posłuchamy tych wczesnych, amerykańskich płyt, to na pewno musimy zauważyć, że Air Supply miało swój charakterystyczny styl – te patetyczne, zaaranżowane z orkiestrowym rozmachem ballady, które były znakiem firmowym grupy, były nie do podrobienia. Można było próbować, ale Australijczycy i tak robili to najlepiej. No może David Foster był w te klocki nieco lepszy, ale i to nie na pewno. I Parsons, jak miał dobry dzień. Właśnie – klawiszowiec w Air Supply? A to nie był śpiewający duet? Teraz tak, ale za czasów swoich największych sukcesów był to kwintet, a pierwszą płytą, którą nagrali już jako duet była „Air Supply ‘85”. I tam Esler-Smitha z jego orkiestrami wyraźnie brakuje.
Na szczęście na „The One That You Love” mocno popracował, dlatego ten album brzmi tak jak powinien. Jednak on sam to tylko połowa sukcesu, druga to główny kompozytor grupy – Graham Russell. Dopiero jak zestawimy odpowiednie kompozycje z odpowiednimi aranżacjami – wtedy otrzymamy jakże efektowny produkt końcowy – czyli w tym przypadku wyżej wymieniony album. Każda dobra płyta popowa powinna „wchodzić” od razu, bez zmuszania słuchacza do rozkminiania godzinami, czy mu się podoba, czy nie. Oczywiście nie koniecznie od razu w całości, ale tak ze trzy, cztery numery przy pierwszym odsłuchu, a reszta żeby pozostawiała dobre wrażenie. I ta reszta po drugim. Nie mogę powiedzieć, jak „The One…” spełnia ten warunek, bo chyba właśnie ze trzy numery z tego krążka znalazły się na składaku „Greatest Hits”, który poznałem dużo wcześniej, ale reszta z wyjątkiem „Don’t Turn Me Away” jest też bardzo udana, chociażby "I Want to Give It All", urokliwa ballada z akustycznym akompaniamentem, oraz typowe dla zespołu "I'll Never Get Enough of You" i „Tonight”. Czasami na takiej płycie zdarza się coś więcej niż sam pop, jakoś tak wychodzi zespołowi, że wychodzi poza swoje emploi, taka ekstra truskawka na torcie. Tutaj jest to „Sweet Dreams”. Numer z jednej strony jak najbardziej pasujący do Air Supply, bo to jedna z tych podniosłych ballad, ale kompozytorsko to jednak rzecz z wyższej półki – kilka ambitniejszych zespołów na pewno nie obraziłoby się na taki numer w swoim repertuarze, nawet The Alan Parsons Project. Podobnie rzecz ma się z finałowym „I’ve Got Your Love”, niemal tak dobrym jak „Sweet Dreams”.
W przeciwieństwie do Kenny Rogersa, o którym ostatnio też pisałem, Air Supply lubiłem zawsze, od czasu kiedy Marek Niedźwiecki puszczał ich w swoich audycjach, czyli tak ze trzydzieści lat. Składaka z ich największymi hitami mam i słucham też już bardzo długo, bo pewnie z dwadzieścia lat. Raczej ich traktowałem jako zespół głównie singlowy, ale i całe duże płyty bronią się zaskakująco dobrze. Czy „The One That You Love” najlepiej? Trzeba sprawdzić osobiście.