Wydawać by się mogło, że o Bitlach napisano, czy opublikowano wszystko co możliwe i już nic nie jest w stanie nas zaskoczyć. A tu jednak nie. W zeszłym roku ukazał się film Rona Howarda „Eight Days A Week: The Touring Years”. Filmu jeszcze nie oglądałem, ale ponoć bardzo warto, bo zawiera niepublikowane taśmy filmowe z prywatnych zbiorów członków zespołu. Zresztą Starr, McCartney, oraz wdowy po Lennonie i Harrsionie mieli baczenie na to, żeby film wyglądał jak powinien. Oczywiście musiała być do tego jakaś ścieżka dźwiękowa – padło na wydany w 1977 roku koncertowy album „The Beatles at The Hollywood Bowl”. Trochę to pachnie tanim recyklingiem, ale pomysł w ogólnym rozrachunku się broni, bo nie było to proste przepakowanie starej płyty w nową okładkę, tylko najpierw nagrania poddano starannemu remasteringowi, a co najważniejsze – Capitol Studios wynaleźli gdzieś jeszcze taśmy z trzema niepublikowanymi utworami, które też znalazły się na nowej płycie. Czwarty „Baby's in Black” wcześniej znalazł się na singlu „Real Love”, ale też to jest premiera na dużej płycie. Ma to też takie uzusadnienie, że sporą część filmu zajmuje koncertowa sekwencja właśnie z Hollywood Bowl. Podrasowane (naprawdę uczciwie podrasowane) „The Beatles at The Hollywood Bowl” obecnie nazywa się „Live at The Hollywood Bowl” i jest dłuższe o około dziesięć minut. Nie znam pierwotnego wydania, ale to brzmi bardzo dobrze, widać, że młody Martin (Giles, syn George'a) bardzo się do roboty przyłożył. Zapewne głównym problemem było wyciszenie tych wszystkich wrzasków naszych babć i matek, które wyły i piszczały przez całe koncerty Wielkiej Czwórki. Zresztą permanentna histeria na widowni była powodem zawieszenia/zakończenia działalności koncertowej The Beatles. Jeszcze Jagger pod koniec lat sześćdziesiątych próbował namówić Lennona i kolegów do powrotu na scenę, przekonując że odsłuchy lepsze, poza tym publika się już trochę ucywilizowała i drze się głównie między utworami. Jednak Bitle pozostali niewzruszeni.
Zawartość muzyczna jest taka, jakiej się można spodziewać – czyli The Beatles w swojej beatowej wersji, plus kilka standardów. To nie jest mój ulubiony okres w działalności zespołu, wolę te płyty od „Help” w górę. Co nie znaczy, że na wcześniejszych czegoś sobie tam nie wyszukam. Ale akurat tych moich faworytów na tym krążku specjalnie dużo nie ma. Tu mamy Bitli jako zespół stricte rock'n'rollowy. I jako taki sprawdza się oczywiście znakomicie. Do tego jakim cudem tak równo chórki zaśpiewali? Przy takim wrzasku, sami siebie nie słyszeli – musieli na pamięć śpiewać.
Płyta sympatyczna, a film muszę sobie pooglądać.