Ćwiara minęła AD 1986!
Pet Shop Boys jest jednym z niewielu przedstawicieli muzyki rozrywkowej lat osiemdziesiątych, który w dobrej formie dotrwał do naszych czasów, a i na popularności nie stracił. Był to też ostatni syntezatorowy duet, który odniósł sukces ( prawie w tym samym czasie debiutowało Erasure, ale Vince Clark był w tym czasie znaną firmą). Pod wieloma względami łatwo wpasowali się w synth-popowo-noworomantyczny schemat, przede wszystkim, że był to syntezatorowy duet, ale jednak muzykę zaproponowali nieco spoza tego schematu. Przede wszystkim pozbawiona była ona wszelkich nowofalowych naleciałości, odniesień do noworomatycznych klimatów też było jak na lekarstwo, za to dość chętnie „wspierała się” muzyka disco z zupełnie nieodległej przeszłości. W zamierzeniach miał być to bezpretensjonalny pop i do zabawy i do słuchania. Żadna tam guma do żucie dla uszu, która nie znudzi się po dwóch, trzech przesłuchaniach. No i okazało się, że takie to było. Kilka singlowych killerów zawojowało listy przebojów, „skazując” również i dużą płytę na sukces. W jakimś sensie był on skalkulowany na zimno. Śpiewająca połowa Pet Shopów – czyli Neil Tennant, miał znakomite rozeznanie w ówczesnej muzyce rozrywkowej - na początku lat 80-rych był dziennikarzem magazynu „Sounds” i jako jeden z niewielu wtedy uznał, że Madonna ma duży potencjał, a nawet wywiad z nią przeprowadził. Napisał też artykuł o tym, jak powinien wyglądać idealny przebój singlowy. A kiedy wyszło „Blue Monday”, poczuł się, jakby ktoś go okradł – ten utwór był dokładnie taki, jaki sam by chciał nagrać. Od koniczka do rzemyczka droga jak zwykle okazała się nieodległa i wraz z Chrisem Lowe przygotowali pierwszą petardę, którą odpalili w 1984. Wybuch nie był głośny, bo debiutancki singiel „West End Girls” na listach za dobrze sobie nie radził, ale jego kolejna wersja pod koniec 1985 roku dotarła na samą górę brytyjskiej listy przebojów. Potem było jeszcze „Opportunities”, „Love Comes Quickly”, „Suburbia”, które co prawda sukcesu „West End Girls” nie powtórzyły, ale „Suburbia” dotarło do pierwszej dziesiątki, a „Opportunities” się o nią otarło (11-ste miejce). Cała duża płyta, wydana na początku 1986 roku, wsparta tymi czterema dużymi przebojami również sprzedawała się znakomicie, docierając do trzeciego miejsca w Wielkiej Brytanii i siódmego w USA. Na pewno był to jeden z bardziej spektakularnych debiutów lat osiemdziesiątych.
Nie załapałem się wtedy na ogólne zachwyty latające z najmniej spodziewanych stron. To, że podobało się to moim koleżankom z klasy – nie dziwota, nastolatki to najgłupsza grupa docelowa, im wcisnąć można wszystko, ale że Tomek Beksiński przyłączył się do chóru chwalców? Był to dla mnie pewien wstrząs. Inna sprawa, że sam też niezbyt długo wytrzymałem w opozycji do muzyki Pet Shop Boys. Rok później przyszło „Actually”, a tam było przewrotne, ale urocze „Rent”, sarkastyczne „Shopping” i takie perełki jak „It Couldn’t Happen Here” i „Kings Cross”. Nie mogło mi się to nie spodobać. Jednak muszę przyznać, że już „Opportunities” nawet mi się podobało – znakomity teledysk, świetny tekst ze szlagwortem zapadającym w pamięć od razu – „I've got the brains, you've got the looks, Let's make lots of Money”.
A „Please” w całości – no cóż, cztery duże przeboje i kilka utworów, które przebojami nie były tylko dlatego, że je po prostu na singlach nie wydano. I jedna ballada „Later Tonight” – bardzo ładna i trochę za krótka. Tak chyba trochę nie zauważamy, że oprócz hiciorów nie do wyjęcia PSB napisali też sporo pięknych ballad, a „Later Tonight” była pierwszą z nich.
Wróciłem do „Please” nieco później, oczywiście wrażenia wtedy były już zupełnie pozytywne. Zresztą ponad dwadzieścia lat patrzę na twórczość PSB dosyć łaskawym okiem i szczerze mówiąc sporo jestem w stanie im wybaczyć, choćby „Nightlife” (ale już „Yes” absolutnie mi się nie podoba). Mają na sumieniu sporo piosenek, które stały się standardami muzyki rozrywkowej, fakt, że głównie tych z pierwszych płyt. Mają też na koncie sporo teledysków, które stały się kanonem i klasyką. Bez większej przesady można powiedzieć, że czym dla lat siedemdziesiątych była ABBA, tym dla osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych było Pet Shop Boys.
A propos ABBY – po recenzji płyty „Arrival”, odezwały się głosy, że nie uchodzi, żeby na art-rockowym portalu pojawiały się recenzje “takich” płyt. Znaczy popowych. Tylko niby dlaczego? Dobra płyta popowa jest na pewno lepsza od jakichś pseudo-natchnionych progresywnych wydalin. Prog-rock nie jest z założenia lepszy od innych gatunków, tylko dlatego, że jest prog-rockiem. Nie jest wartością samą w sobie. Kto tak uważa, jest głupi i ograniczony.