Nie powiem, że nie czekałem na nową płytę Placebo. Bo czekałem. A jakże. Aż się głupio przyznać, że czekam z utęsknieniem na nową płytę jakiegoś komercyjnego, seksualnie zdezorientowanego bandu, a nie na przykład na nową płytę Riverside. Po pierwsze nie z utęsknieniem, bo tylko czekałem, po drugie na nowe Riverside też czekałem. Miałbym sobie odmówić spowodowania kolejnego zamieszania na artrocku? Wierny Parker już unurzany w żółci, tylko czeka na odpowiednia okazję. I hulaj dusza piekła nie ma. Tylko muszę znaleźć kogoś, kto mi ten tekst zasponosoruje.
A Placebo? Placebo lubię od czasów „Black Market Music”, który zresztą uważam za najlepszą w ich dorobku. Lubię ich bo… po prostu z Brianem Molka dorastaliśmy w latach osiemdziesiątych i pewnie słuchaliśmy tej samej muzyki. To były czasy Joy Division, The Cure, Siouxie & The Banshees, Killing Joke i całej tej czeredy wywodzącej się z punka, nowej fali, która wprowadziła do muzyki rockowej nową jakość. I Bowiego też obaj lubimy, i Kate Bush. Tak sobie słuchaliśmy, tylko ja zszedłem na psy zostałem doktorem i jeżeli na czymś gram to innym na nerwach, a on założył zespół i te swoje muzyczne fascynacje w jakiś sposób udokumentował własną twórczością.
Naczelny polski placebolog Piotr Stelmach stwierdził, że ogólnie jest zawiedziony tą nową płytą. Normalnie mu się nie podoba. Hmm… Może i tak. Singiel "For What It's Worth" wywołał u mnie szybsze bicie serca raczej z powodu niepokoju, niż radosnego podniecenia. Zwykle w takich wypadkach piszę, że trzeba się bardziej wsłuchać , lub nieco przyzwyczaić. Wynika z tego, że my mamy pewne oczekiwania w stosunku do nowego dzieła jakiegoś wykonawcy, a ten miał swój pomysł na dzieło i go zrealizował. I potem się konfrontują nasze oczekiwania z propozycją artysty. Czasami zazgrzyta, najczęściej wtedy, kiedy artysta próbuje coś zmienić w swoim wizerunku muzycznym. My słuchacze jesteśmy konserwatywni, nie lubimy kiedy nasi idole coś kombinują. Ale to oni są artyści, a nie my. Im dobry Bóg dał talent, a nie nam. Poza tym to ich sztuka, a nie nasza i oni decydują a nie my. Jeszcze by tylko tego brakowało. Możemy to zaakceptować, albo nie. W tym wypadku lepiej jednak zaakceptować. „Meds” to był gładko brzmiący pop-rock, w najlepszym przypadku rock-pop. „Battle for The Sun” to rock, zagrany z nerwem, zadziornie i głośno. Ta równowaga między elektroniką i gitarami, którą osiągnięto na „Meds”, poszła w kąt. Sądząc po tym, jak „Battle…” brzmi, to ta równowaga nie była tym, na czym mieli ochotę poprzestać. Pierwszy raz nagrywali poza Wielką Brytanią, w USA, do tego zaangażowali Davida Bottrilla, producenta bardzo znanego i bardzo zasłużonego. Co było bardzo dobrym pomysłem, bo Bottrill zrobił pełnojajecznie rockowy album – gitara i sekcja, reszta to dodatki, a do tego bardzo melodyjny. Tam jest cała masa znakomitych piosenek. Może trochę jazgotliwych, ale ja takie lubię. A wszystkie dodatki typu smyczki, klawisze, chórki, elektronika - wpleciono w kompozycje perfekcyjnie, znakomicie je wzbogacając. Dave Bottrill wykonał kawał solidnej, producenckiej roboty – "Battle for the Sun" to album zarazem i finezyjny i drapieżny brzmieniowo.
Na pierwszy rzut ucha jest to album hałaśliwy, bardzo rockowy, trochę jak „Sleeping with Ghosts”, tyle tylko, że na „Sleeping…” czasami niewiele z tego wynikało, a tutaj wszystko ma swoje logiczne uzasadnienie. I to mi się w „Battle for The Sun” podoba najbardziej – że jest to rockowe, głośne i pełne temperamentu, czasami poprzedzielane fragmentami spokojniejszymi. I jedne i drugie są znakomite. Początkowo można się trochę w tym hałasie pogubić i na początku może to nieco zniechęcić, szczególnie, że poprzednia „Meds” miała łagodniejsze brzmienie i utwory z niej szybciej wpadały w ucho. Oj, tej nowej pod tym względem wiele nie można zarzucić – choćby tytułowy, choćby i nawet singiel „For What It's Worth”, albo „Speak In Tongues”, „Come Undone”. Wbrew początkowym pozornym pozorom wybór naprawdę jest duży. Cała płyta jest po prostu dobra. Absolutnie cała. I zaczyna mi się po głowie tłuc taka myśl, czy to przypadkiem nie jest ich najlepsza płyta?