Zaniedbałem zrecenzowanie nowej płyty Placebo. Jakoś się nie składało. Głównie przez dokształt. Poza tym w jakimś sensie czułem się rozgrzeszony, bo Michał o tym już napisał. Chociaż trudno powiedzieć, że on to zrecenzował – raczej się po tym krążku przespacerował. Dlatego nie może tak być, że nowe Placebo załapało się u nas na jedną i to niezbyt pochlebną recenzję.
Okej – każdy ma prawo napisać co chce, byle nie urągało logice, ortografii i gramatyce. Gust jak dupa – każdy ma własny. Ale może już bez przesady – jak można porównać Placebo do naszej narodowej drużyny kopaczy (no bo przecież nie piłkarzy – piłkarz to jest Ronaldo, albo Ibrahimović(*))? Gdzieś ta granica krytyki musi być, no nie można jej przekraczać, bo potem to już się wykonawcę obraża. Grać umieją? Umieją. Czyli już tutaj są lepsi od tej zbieraniny w biało-czerwonych wdziankach, która grać na pewno nie umie.
Placebo to Placebo – kapela bardzo specyficzna. Zmanierowana, pretensjonalna, przegięta, a sam Molko też może wzbudzać skrajne uczucia z podobnych przyczyn. Ale mają swój oryginalny styl, tkwiący korzeniami w nowej fali z lat osiemdziesiątych. Trudno ich lubić, jeśli się ich nie lubi. He, fajnie powiedziane, raczej lepiej powiedzieć, że wzbudzają skrajne uczucia. Prawdopodobnie zgromadzili równie liczną grupę zaprzysięgłych fanów, jak i zajadłych przeciwników. To też jakaś wartość – przynajmniej nikt obojętnie koło nich nie przechodzi. Na pewno są jednym z bardzo niewielu wyrazistych, rockowych zespołów, które zrobiły karierę w przeciągu ostatnich dwudziestu lat.
W przeciwieństwie do Michała, Placebo znam dobrze, długo i lubię, też już długo, bo od czasów „Black Market Music”. Wcześniej też coś słyszałem, ale dopiero tamten album przekonam mnie do tej grupy. Chyba można nawet fanem mnie nazwać. Niestety nie należę do tej grupy goth/gimbo - hipsterów, jak ich malowniczo określił kolega Nowak. Dlatego niestety, że już nie ta kategoria wiekowa. Czasy nastoletnie minęły, kiedy jeszcze Madonna była artystką na dorobku. Na pewno nie jestem fanem bezkrytycznym. Lubię ich dlatego, że grają fajna muzykę, a nie dlatego, że są Placebo.
Jak wspomniałem – Placebo albo się kocha, albo nie cierpi. Stany pośrednie są raczej rzadko spotykane. Dlatego pisanie o nich na „świeżaka”, do tego niezbyt pozytywne, nieco się z celem mija. Na przykład maniera wokalna Briana Molko – no jest i inna nie będzie, Мы eго любим не только за этот, dla każdego fana jego głos jest sprawą jak najbardziej oczywistą. W pewnym sensie znak firmowy. A co do innych zastrzeżeń – cóż, że powtórzę – gust jak dupa. Akurat mi się „Loud Like Love” podoba. Nie żeby było to Dzieło, och, ach, ech, ale podoba mi się, bo całkiem fajna płyta jest. Chyba po raz pierwszy słychać w muzyce grupy jakieś jaśniejsze nuty, nie wszystko jest takie całkiem ponure i dokerskie. Słychać też nieco dojrzalsze nuty, jakby Molko przestał być nastolatkiem, bo zdarzają mu się chwile refleksji. No tak, czwórka z przodu, czy człek chce, czy nie, zaczynają go dopadać przemyślenia o charakterze jakby egzystencjonalnym. Słychać też sporo dobrej muzyki. Agnieszka stwierdziła, że są tu może ze dwa słabe utwory, a reszta jest jak najbardziej do słuchania. I to powiedziała osoba, która niespecjalnie podziela moją sympatię dla Placebo. Ja też byłem nieco zaskoczony, kiedy leciało to u mnie pierwszy raz i zamiast spodziewanej kaszany, już wcześniej odtrąbionej we wszelkich możliwych mediach, leci jeden, drugi, trzeci utwór, każdy z nich mi się podoba i tak praktycznie do końca płyty. Później utworzyła się czołówka – czyli te, które podobają się jeszcze bardziej. Tego też jest całkiem sporo – począwszy od „Loud Like Love”, przez „Hold on to Me” – smyki i pięknie „chodząca” gitara, „Rob The Bank” – za tekst i ogólnie radośnie – anarchistyczny klimat, „A Million Little Pieces” – po prostu bardzo ładna piosenka, „Exit Wounds” – za stare, dobre Placebo, podszyte The Cure, „Purify” – za to samo i wykop, „Begin The End” – za to jak się rozwija, bo zasadniczo to jest trochę taki sobie. No i na koniec, last, but not least – ładna ballada „Bosco”, do tego z dobrym tekstem.
Oczywiście, że nie jest to mistrzostwo świata, oczywiście, że nie jest to na pewno najlepsza płyta tego tria, ale jest to bardzo sympatyczne i przyjemne słuchadło. Nawet nieco więcej. Ze względu na swoją pozorną popowość może się nieco z „Meds” kojarzyć, ale „Loud Like Love” wcale popowe nie jest – to płyta rockowa, tylko po prostu spokojniejsza od poprzedniej. Myślę, że taka miała być – jako pewna przeciwwaga dla bardzo rockowej i bardzo głośnej „Battle for The Sun”. To, że kiblowe noty zbiera, absolutnie mnie nie dziwi. Od czasu „Black Market Music” wszystkie kolejne krążki Placebo były mniej, lub bardziej odsądzane od czci i wiary. Zawsze jakiś nawiedzony musiał się po nich przewalcować, a spod sterty zarzutów zazwyczaj przebijała skarga – A dlaczego ja już nie mam -nastu lat, jak wtedy, kiedy ukazał się debiut. Brzmiało to zwykle jak pretensje do garbatego, że dzieci ma proste. Dziwi mnie też jakiś niezwykły, niewytłumaczalny kult, jakim otoczone są dwie pierwsze płyty zespołu. Oczywiście, że je znam, ale one wcale nie są takie rewelacyjne. Ani to specjalnie nie brzmi, muzycznie też tam wielkich cudów nie ma, a cały czas wszystkie kolejne krążki porównywane są z tymi dwoma, oczywiście in minus. Ja tam za najlepsze uważam „Battle for The Sun” i „Black Market Music”. O tej drugiej musze wreszcie kiedyś napisać.
Wracając do „Loud Like Love” – fajna płyta, chociaż jak wspomniałem, bardziej słuchadło, niż dzieło. Na pewno słabsza od „Battle for The Sun”, na pewno lepsza od „Meds”, której rozrzutnie zafundowałem aż osiem gwiazdek. Chcąc być konsekwentnym, też powinienem LLL dać co najmniej osiem gwiazdek. Może i osiem, ale z minusem.
(*) – i Lewandowski w Borussi Dortmund też. Jak to jest, że ten sam facet, tylko przebrany we wdzianko a’la pszczółka Maja – tyle, że bez skrzydełek – potrafi sam wyeliminować Real Madryt z Ligi Mistrzów, a jak mu się założy kubraczek z orzełkiem, to traci jakieś 80 procent swojej wartości?