To była chyba ostatnia oryginalna kaseta zagranicznego wykonawcy, jaką kupiłem. Lato 2001 to był już ostateczny koniec wielkiej popularności tego niegdyś szacownego nośnika. Do tego czas wielce specyficzny, jeden związek po kilku miesiącach walki i prób ratowania rozleciał się w drobiazgi, za to drugi już rysował się na horyzoncie. (I na tym rysowaniu się pozostało, bo druga strona ostatecznie sama nie wiedziała, czego właściwie chce od życia. I tak jej zostało do dzisiaj zresztą.) Czasy były takie, że wszystko wokół się zmieniało bez ustanku, także na skalę globalną, bo po paru miesiącach kilku panów zaparkowało samoloty w WTC i Pentagonie. Także z tego powodu ta konkretna płyta kojarzy mi się z wyjątkowo zakręconym okresem w życiu.
Wspominanie przy fanach poważnej muzyki o Placebo jest trochę ryzykowne. Wszak Molko i spółka chyba jak żaden inny zespół stali się synonimem muzyki dla egzaltowanych, rozhisteryzowanych dzieciaków spod znaku tzw. emo (nikt mnie nie rozumie!!! życie nie ma sensu!!! idę się powiesić!!! a do tego jutro klasówka z przyry, 111oneoneone!!!). Do tego Brian Molko, chodzące wcielenie pretensjonalności, już nawet nie tyle epatuje swoim biseksualizmem i dekadencją, co wręcz wpycha go odbiorcom w twarz, jak dzieciak, który jeden raz za dużo obejrzał Bowiego w akcji z Jaggerem w „Dancing In The Streets”. Coś jak Adele: idealnie skrojony, wykalkulowany w każdym calu marketingowy produkt dla konkretnej grupy odbiorców (odbiorczyń). Od jakiejś dekady ich płyty, choć są nie najgorsze i zawsze coś ciekawego się tam wydłubie, jakoś nie wzbudzają we mnie żywszych emocji. Ale był taki czas, że Molko i spółka potrafili nagrać naprawdę dobrą płytę. „Battle For The Sun” czy właśnie „Black Market Music” to może albumy niewybitne, ale sporo fajnej muzyki na nich można znaleźć.
Marketingowe kalkulacje i wyliczone co do milimetra, dokładnie rozpisane w korporacyjnych esajnmentach kontrowersje swoją drogą, ale na „Black Market Music” panom udało się kilkanaście naprawdę bardzo przyzwoitych utworów, z jednej strony siedzących w alternatywnym rocku lat 90., z drugiej sięgających do glam rocka lat 70. Ten glam rock to chyba najsilniej wychyla łeb w “Passive Aggressive”, gdzie spokojne fragmenty są kontrastowane ścianą dźwięku przesterowanej gitary, i w „Days Before You Came” od początku do końca pędzącym do przodu. Sporo gitarowego jazgotu dostajemy też w “Slave To The Wage”, gdzie dla kontrastu są przestrzenne klawisze, pęd, chwytliwa melodia i powtarzane w kółko: a race for rats to die… W „Spite & Malice” ciekawie zaimplementowano rapowaną wstawkę. A do tego „Taste In Men”, zaśpiewany w wyjątkowo metaliczny, chłodny sposób opiera się na basowym motywie zapożyczonym od Floydów. Szulerzy jedni. Choć czasem panom co nieco powija się noga – motyw gitary „Blue American” jest niemal kopią tego z „Something In The Way” wiadomego zespołu, a w „Black-Eyed” pretensjonalność tekstu osiąga nawet jak na Molko stany wyjątkowo wysokie (I was never loyal/except to my own pleasure zones, łomatkoicórko). Z drugiej strony finał płyty jest wyjątkowo udany – najpierw dynamiczny „Haemoglobin”, potem przesycony smutkiem, zaskakująco szczery „Narcoleptic”, oniryczny „Peeping Tom” i ukryty po chwili ciszy utwór tytułowy, z bajkowym fortepianem.
Placebo to taki zespół, który przegięcie uczynił swoim raison d’être. Na szczęście na „Black Market Music” pod typową dla Molko i spółki potężną dawką egzaltacji i chimerycznych nastrojów kryje się zestaw kilkunastu udanych, ciekawych kompozycji.