Singer-songwriter to obecnie gatunek na wymarciu, a jego damska odmiana jest jeszcze rzadziej spotykana. Parają się tym głownie osobniki mocno posunięte w leciach, zwykle koło sześćdziesiątki, a nawet bardziej siedemdziesiątki. Młodzi specjalnie się do tego nie garną, bo pisanie piosenek to rzecz trudna, a sądząc po tym, co słyszymy we współczesnej muzyce rozrywkowej, niewielu tą umiejętność posiadło. Poza tym takie granie jest już raczej niemodne.
Sara Joyce, czyli Rumer jakoś się tym specjalnie nie przejęła (a może o tym nie wiedziała), bo zajęła się taką muzyką i … odniosła duży sukces. Debiut zatytułowany „Seasons of My Soul”(2010) w samej Wielkiej Brytanii sprzedał się w platynowym nakładzie. Przeszło to może nieco niezauważone, bo w tym czasie rządziła Adele, dominując wszelki środku musowego przykazu, dlatego nawet taki sukces pozostał w cieniu jeszcze większego. Podejrzewam, że dla Rumer nie miało to większego znaczenia, bo to raczej nie jest artystka, która bardzo zabiega o wielką popularność. Chociażby sama muzyka do tego nie pasuje. Marek Niedźwiecki, który w Polsce chyba pierwszy ją wynalazł, powiedział, że kiedy usłyszał „Slow”, pomyślał, że jest to jakieś stare, niepublikowane nagranie The Carpenters. Wokalne podobieństwo obu pań jest naprawdę duże, poza tym sama muzyka też jest w podobnym klimacie. Jednak mimo ewidentnej inspiracji Carpentersami, Rumer nie próbuje jednak na siłę ich kopiować. Można powiedzieć, że kopiuje nie na siłę. Ale kopiowanie, kopiowaniem – trochę styl można najwyżej skopiować, piosenki napisać już trzeba samemu i jak dobra Opatrzność talentu nie dała, to nie da rady.
„Into Colour”, trzecia płyta w karierze arystki(*) w porównaniu z debiutem wydaje mi się nieco słabsze. „Seasons…” na pewno było mniej „skażone” The Carpenters (mimo wszystko z tego powodu lekki minus dla „Into Colours”), trochę bardziej kameralne, troszkę bardziej chropawe, nawet trochę indie-rockowe. Ta najnowsza jest taka gładka, przyjemna, dużo smyków i jesteśmy już całkiem w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych. Nie mam z tym większego problemu, bo jako, że takie granie bardzo lubię, cieszę się, że ktoś w naszych czasach potrafi zrobić coś tak stylowego. Furda, że Carpentersi, że staroświeckie, że jak sprzed czterech dekad z okładem – najważniejsze, że jak w przypadku debiutu znowu mamy kilkanaście świetnych piosenek (dokładnie dziesięć i instrumentalne intro). Są na tyle dobre, że myślę, iż nawet Richard Carpenter chętnie by je włączył do repertuaru duetu. Przeważają nastrojowe ballady, ale są też utwory trochę innego rodzaju. Na singiel wybrano „Dangerous”, bardzo zgrabnie do nawiązujący phili-sound. A „Play Your Guitar” ma nieco transowy podkład, który w połączeniu z delikatnym głosem daje nieco niesamowity efekt.
Rumer to ktoś w rodzaju yeti, żar-ptaka, jednorożca, czy kwiatu paproci, czyli zjawisk niespecjalnie w przyrodzie częstych. Chociażby dlatego warto, żeby potem o kontaktach z taką osobliwością potomnym kiedyś poopowiadać. Poza tym jeśli ktoś lubi fajne piosenki, ładnie zaśpiewane, a nie ma obsesji na punkcie muzycznych mód, to myślę, że taka muzyka mu się spodoba.
Osiem gwiazdek, równe. Polecam.
(*) – druga płyta, „Boys Don’t Cry” to zbiór coverów.