„In Ogni Luogo e’dedicato allo spirito di Jeff Buckley”
Parę lat temu, pewnego dnia wieczorem zadzwonił telefon . Pewien pan , z sympatycznego , ale niezbyt taniego sklepu poinformował mnie że jest już płyta , którą kiedyś zamawiałem i czy dalej jestem zainteresowany. Bodajże chodziło o „Mexico” Ergo Sum. Byłem. Ale z jedną płytą szkoda faceta na pocztę gonić i może by jeszcze się coś kupiło? Po krótkich deliberacjach doszedł jeszcze jakiś koncertowy Hawkwind i właśnie „In Ogni Luogo” Finisterre. Sama nazwę usłyszałem po raz pierwszy i nic nie wiedziałem o tym zespole. No to można kupić :).
Za kilka dni płyta przyszła, przesłuchałem, stwierdziłem – ładne. Takie włoskie Porcupine Tree. Oj zabluźniłem. Nie wiem, kto powinien się na mnie bardziej obrazić za to porównanie. Na początku odebrałem tą muzykę jak inni, którym to puszczałem – miłe, sympatyczne i niewiele więcej. Dlaczego akurat w moim mózgu przy kolejnych odsłuchach zwolniła się jakaś klapka się ? Daleki jestem od twierdzenia, że inni nie są w stanie pojąć swoimi ciasnymi rozumkami całego artyzmu tej muzyki, a tylko mój błyskotliwy umysł przeniknął jej głębie . Bez przesady, nie jestem nawiedzonym fanem jakiegoś podrzędnego zespoliku. Z drugiej strony jestem już dość dużym chłopcem (ostatnio niestety rosnę głównie wszerz...), na plewy nabrać się nie dam i egzaltowanie się byle czym już mi chyba nie grozi. Dlaczego stałem się tak gorącym orędownikiem „In Ogni Luogo” ? Nie wiem, pewnie skłonność osobnicza, taki układ genów. Po prostu.
To moja ulubiona prog-rockowa płyta z ostatnich dziesięciu lat. Jedna z moich ulubionych płyt lat dziewięćdziesiątych - pierwsza piątka. Po „Amused to Death” Watersa, „American Ceasar” Iggy Popa,, „Grace” Jeffa Buckleya i „Stille" Lacrimosy, w okolicy „Up The Downstairs” Porcupine Tree i debiutu Rage Against The Machine.
Jak wspomniałem , od tej płyty zaczęła się moja znajomość z twórczością tego bardzo zacnego włoskiego bandu. Ale kiedy przesłuchałem inne płyty – wcześniejsze „Finisterre” , „In Limine” , oraz wydaną całkiem niedawno „La Meccanica Naturale” przeżyłem pewne (niewielkie) rozczarowanie. Zespół hołdował (-uje) dość tradycyjnej muzyce prog-rockowej w jej włoskiej odmianie. Raczej konserwatywnie trzymają się progresywnej, włoskiej tradycji spod znaku PFM, Le Orme, Banco, ale w trochę uwspółcześnionej wersji. Głównie, bo i King Crimson z czasów od "Lizard" do "Red" też.
„In Ogni Luogo” to pierwsza i jak na razie ostania płyta, która w pełni zasłużyła sobie na określenie progresywna. Zespół otworzył się na bardziej zróżnicowaną muzykę. Nie przypadkiem płyta dedykowana jest Jeffowi Buckleyowi. A podziękowania dla Radiohead , albo Smashing Pumpkins mają też coś na rzeczy. Trudno jednoznacznie określić to co znalazło się na tym krążku. Typowo pojmowanego progresywnego grania jest moim zdaniem niewiele. Ale nie można tak spokojnie stwierdzić – tu jest progresywnie , a tu już nie. Wszystko to się miesza i przenika. Czasami ocierają się o jazz, na przykład w tytułowym, oraz „Continuità dilaraneltempo” - głównie dlatego , że nich tak stylowo, bardzo ładnie zresztą, delikatnym, ale zmysłowym głosem śpiewa Francesca Lago. I tylko ona śpiewa na tej płycie, jeszcze w „Snaporaz” słychać fragmenty dialogów, chyba z „8 i pół” Felliniego. Tyle głosów. Reszta to utwory instrumentalne. Bardzo różne to utwory, bogata muzycznie – częste i piękne partie skrzypiec, dęciakow, czasem jak z VDGG , czasem jak z King Crimson, a czasem jak z zadymionego klubu jazzowego o trzeciej nad ranem, kiedy zespół gra bardziej dla siebie, niż dla publiczności . Przypomina to muzyczny patchwork, szyty z różnych kawałków. Tyle , że naprawdę to pasuje jakoś do siebie i tworzy jedną całość. Może dlatego, ze większość utworów jest ze sobą połączone? Jakby pięćdziesięciominutowy singiel.
Ciepły, dość pstrokaty patchwork, którym można się otulić, wkładając słuchawki i na kilkadziesiąt minut dość skutecznie oderwać się od rzeczywistości. Truizm. No. Tylko, że to faktycznie jedna z bardzo, bardzo niewielu płyt, o której mogę to powiedzieć z pełnym przekonaniem. I naprawdę nie ma żadnego znaczenia , że „Le città indicibili„ zaczyna się dokładnie jak Schody do Nieba Zeppów.
Dobra rada – najlepiej tego słuchać w całości.