Tośka z zadowoleniem machając ogonem dumnie wmaszerowała do pokoju. W pysku niosła... płytę. Wziąłem to do ręki - badziewiasto-komiksowa okładka dała mi lekko po oczach.
- Masz. Pisz. Dobre - uśmiechnęła się całą paszczęką
- A co to jest?
- Pięć ostrych panienek, zapodających konkretnego hard-rocka.
- I przyniosłaś to w charakterze feminizmu, gendera i tym podobnych, żeby udowodnić, że damy też umieją grać rocka?
- Nie. Przyniosłam to w charakterze, że to bardzo dobra płyta. A panie umieją grać rocka i tego wcale udowadniać nie trzeba. Tylko po prostu zajmują się tym o wiele rzadziej niż faceci.
- A te dziewczyny też umieją?
- Jak najbardziej. Wokalistka wydzier ma prawidłowy, reszta zespołu też wymiata jak trzeba. Na pierwszy rzut ucha AC/DC, ale więcej tu punkowych odniesień, to bardziej zaawansowani powiedzieliby też i Rose Tattoo.
- Zapowiada się ciekawie. A tak w ogóle, skąd ty to masz?
- Mam swoje kanały - lekko wyniośle odparła Tośka.
I zaiste jak się zapowiadało, takie było, a nawet bardziej. Przy okazji jeszcze posłuchałem debiutu, co szczególnie czasochłonne nie było, bo też jak i "Road Fever" też trwa około pół godziny.
Hard-rock to jednak męska muzyka, faceci ustanawiali wzorce i standardy, i chcąc nie chcąc panie, żeby coś pokazać, muszą się z nimi ścigać. Thundermother trzyma odpowiedni poziom i to bez żadnej taryfy ulgowej na zasadzie „jak na płeć piękną”. Nie ma tak – żadnych „punktów za pochodzenie” i tym podobnych akcji afirmacyjnych. Szwedki weszły do zmaskulinizowanego świata ciężkiego grania razem z drzwiami. Debiut „Rock’n’roll Disaster” był znakomity. Co prawda brzmiało to jak AC/DC, albo nawet bardziej jak Rose Tattoo, ale sama muzyka była bez zarzutu.
Ubiegłoroczna płyta, „Road Fever” jest nawet jeszcze lepsza – to się dziewczynom udała duża sztuka, że po bardzo dobrym debiucie nic a nic nie spuściły z tonu. Odniesienia do AC/DC dalej są i na pewno będą, bo to już pewno takie genetyczne obciążenie, jednak całość brzmi ostrzej, ciężej i więcej tu punka (wpływy miejscowych klasyków z The Hellacopters?). Kompozycje są równie dobre, a nawet niektóre lepsze. Kiedyś o debiucie Airbourne napisałem, że singla do promocji to chyba losowali, bo na „Runnin’ Wild” są same single. Na „Road Fever” samych singli nie ma, ale tak z pięć potencjalnych – na pewno – „FFWF”, „Thunder Machine”, ”Deal with The Devil”, „Roadkill”, „It's Just A Tease” i „Rock'n'Roll Sisterhood” - nawet sześć na dziesięć. Fajnie, można poszaleć. A i tak moim zdaniem najlepszy to „Vagabonds”. Co prawda po raz kolejny okazało się, że pomysł na kaszmirową sekwencję akordów jest nieśmiertelny i przetrzyma nawet karaluchy, ale nie ma to żadnego znaczenia.
Osiem gwiazdek. Że strasznie krótka? No fakt, ale zawsze można posłuchać od początku. Co właśnie robię.