A nie można było tak od razu? Trzy bonusy i cover „Telstara” - stareńskiego przeboju The Tornados, dopiero te utwory na sam koniec płyty zwróciły moją uwagę na muzykę dolatującą z głośników za którą odpowiedzialny był Barry Cleveland wraz z grupą przygrywających mu muzyków. Wcześniej coś grało, bo grało, ale wielkiego wpływu na otaczające środowisko nie miało. Muszę się przyznać, że sam ten krążek w odtwarzaczu umieściłem, odpaliłem, tylko potem o tym zapomniałem… Samo to jest już też jest jakąś recenzją „Hologramotrona”.
Muzykę Barry Clevelanda, przynajmniej z tego krążka dość trudno jest mi jednoznacznie sklasyfikować – dla mnie podpada to pod tzw. nową falę (która teraz jest już siwa, albo łysa). Inni zakwalifikowali by to pewnie do rocka progresywnego. Też można, worek wyjątkowo pojemny (Tak nawet jest to klasyfikowane). Poza tym nie kojarzy mi się ta muzyka z żadnym znanym mi wykonawcą, co w tym wypadku nie jest komplementem, ani nie świadczy o oryginalności artysty, ale o idealnym „wtopieniu” się w otoczenie („Z twarzy podobny zupełnie do nikogo”). „Hologramotron” to solidna, rzemieślnicza robota – czyli dobrze zagrane, nagrane i wyprodukowane, ale nic ponadto – rzemiosło , nieznacznie artyzmem „skażone”. Za mało skażone, zupełnie bez błysku. Ani nie irytuje, ani nie porywa. Po prostu muzyczna przeciętność. Takich płyt jest na kopy.