Niech się stanie – część I.
Wyjątkowo smutna rocznica przypada dzisiaj. Wszak 10 kwietnia 1970 Paul McCartney ogłosił, że The Beatles przeszli do historii. To znaczy, ogłosił swoje odejście z zespołu – ale biorąc pod uwagę, że był w tym momencie jego główną siłą napędową, na jedno wychodziło.
Zaczęło się parę lat wcześniej. Beatlemania była w perłnym rozkwicie, koncerty wyprzedane do ostatniego miejsca, płyty i filmy bijące kasowe rekordy… I coraz większe zmęczenie, zniechęcenie, bo powstająca muzyka robiła się coraz bogatsza i bardziej złożona brzmieniowo, a na estradzie nie dało się odtworzyć studyjnych sztuczek; a nawet gdyby się dało, to histeryczny wrzask fanek i tak zagłuszał wszystko. Jako pierwszy miał dość George. Chciał nawet odejść z zespołu – także dlatego, że komponował coraz więcej, a od kolegów dostawał miejsce na dwie kompozycje na płytę, niezależnie od jakości tego co przynosił… Rezygnacja z koncertowania nieco go ułagodziła i uspokoiła napięcie w zespole. Na pewien czas. Bo tak naprawdę konflikt na linii Macca-George miał rozsadzić zespół w porównywalnym stopniu co zatargi między Paulem a Johnem.
Na pewien czas wszystko się uspokoiło, nagrany pod przewodnictwem McCartneya „Sierżant Pieprz” powstawał we względnie stabilnej atmosferze mimo tego, że ktoś w zespole okazywał się coraz bardziej równiejszy od pozostałych. I wtedy menedżer Brian Epstein przedawkował narkotyki. Póki był Brian, jakoś wszystko się kręciło, gdy jego zabrakło… sesja nagraniowa „Białego Albumu” niemal zniszczyła zespół, Paul nie znosił bezsensownych jego zdaniem eksperymentów w rodzaju „Revolution 9” Johna, ten odgryzał mu się, krytykując nagrywanie pioseneczek w rodzaju „Ob-La-Di Ob-La-Da” (jak mu się chciało – bo na ogół wolał przebywanie w objęciach Yoko, heroiny albo obu naraz), Harrison wściekał się, gdy kolejne kompozycje jego autorstwa odpadały w przedbiegach, a Starr nawet na pewien czas opuścił zespół. Do tego zaczęły się problemy z finansami, Apple Corps. było źle zarządzane, potrzebowało dobrego menedżera. Paul zaproponował zięcia Johna Eastmana, Lennonowie zaś – Allena Kleina i to jego kandydaturę poparła reszta zespołu…
W rok 1969 Beatlesi weszli jako cztery osobne indywidua, dość umownie nazywane zespołem, zmęczone sobą nawzajem i grupą w ogóle. Skoro praca ściśle studyjna prawie zniszczyła zespół, no to może jakiś efektowny koncert? Jak za dawnych czasów, wspólne, zespołowe granie w studio i potem na żywo. Gdzie? Pomysłów nie brakowało, statek wycieczkowy, środek pustyni, w Kairze u stóp piramid, Royal Albert Hall, Stonehenge… Do tego wytwórnia United Artists zaczęła się dopominać: Beatlesi mieli kontrakt na cztery filmy, brakowało jednego. Macca więc wymyślił: zbieramy się w studiach Twickenham, pod okiem kamer pracujemy nad piosenkami na koncert – to będzie pierwsza część filmu, drugą będzie sam występ. Koncepcja muzyczna była prosta – powrót do korzeni, bluesa, rocka, rock’n’rolla. Odkopano zresztą z archiwów „One After 909” – utwór Johna jeszcze z początków działalności zespołu, napisany gdy Lennon miał 17 lat, nagrany na jednej z wczesnych sesji zespołu i odłożony do archiwów. Był nawet tytuł – „Get Back”, od nowej kompozycji Paula, drwiącej z antyimigranckiej polityki brytyjskiego rządu, i ciekawy pomysł na okładkę – kopia zdjęcia z pierwszej płyty, zrobiona w tym samym miejscu, tyle że z Beatlesami AD 1969. Wszystko wydawało się być jasne i sensowne. I wtedy znów wybuchł konflikt między McCartneyem i Harrisonem – jednoznacznie przeciwnym idei koncertu, do tego po staremu wściekłym, że panowie traktują z góry jego nowe kompozycje. George nawet na pewien czas opuścił zespół; wrócił, gdy reszta zgodziła się przenieść do wygodniejszych i cieplejszych studiów Apple, a co do koncertu, panowie ostatecznie wystąpili popołudniem 30 stycznia na dachu budynku Apple, do tego zupełnie na partyzanta – żadnej zapowiedzi, po prostu wyszli i zagrali, aż policja nakazała im po trzech kwadransach ściszyć jazgot.
Na pewien czas cały projekt „Get Back” – filmu i płyty ze ścieżką dźwiękową – trafił do archiwów. Powstało niby parę wersji płyty, łączącej fragmenty koncertu ze studyjnymi, ale żadna nie zyskała aprobaty zespołu. Panowie przez lato 1969 pracowali nad kolejną płytą. Praca nad „Abbey Road” przebiegała znacznie bardziej harmonijnie – pewnie dlatego, że cała czwórka zdawała sobie sprawę, że to już koniec. Że dzień, kiedy powiedzą sobie dość, jest coraz bliższy. Albo inaczej – koniec zespołu się dokonał, trzeba tylko czegoś, co będzie kroplą przelewającą czarę.
Jesienią 1969 Beatlesi niby mówili o nowej płycie, bardziej demokratycznej (dwa kawałki Starra, po cztery pozostałej trójki), ale… jakoś nikt się nie kwapił do rozpoczęcia pracy. Harrison to produkował innych artystów, to pracował nad własnym dziełem, Macca też tworzył na swoje konto, Lennon miał Plastic Ono Band (no i Yoko), a Ringo zainteresował się występami przed kamerą. „Pomogła” United Artists – grożąc zespołowi pozwem, jeśli panowie nie dostarczą filmu i płyty ze ścieżką dźwiękową. I tak z nagrań studyjnych i fragmentów koncertu posklejano album, ukończono też film. 3 stycznia 1970 George, Ringo i Paul spotkali się w studio, kończąc nagrywanie „I Me Mine” – była to ostatnia sesja w historii The Beatles.
Z koncertu na dachu wybrano „One After 909”, „I’ve Got A Feeling” i „Dig A Pony”; na żywo w studio zarejestrowano „Two Of Us”, „Get Back”, „Dig It” i „Maggie May”. Resztę (wbrew wyjściowym założeniem o nagrywaniu całości na żywo) dość mocno posztukowano i poprawiono w studio i album był prawie gotowy. Prawie – bo panowie (przede wszystkim Lennon) wciąż uważali, że czegoś tam brakuje, że całość jest niedopieczona. I w marcu zaproszono amerykańskiego producenta Phila Spectora, który dokonał ostatnich szlifów – dograł potężne orkiestrowe tło do jednej z kompozycji Paula, inną podrasował w studiu. Co było dalej – tu zależy, kogo zapytamy. Jedni mówili, że cała czwórka włącznie z Paulem zgodziła się na ostateczny kształt albumu po poprawkach Spectora; Macca zaś twierdził, że od początku był przeciwny dogrywkom, przerabiających intymną, nastrojową balladę „The Long And Winding Road” na potężnie zorkiestrowane dzieło, z harfami i żeńskim chórkiem. Wysłał stanowczy telegram do Kleina, domagając się usunięcia Spectorowskich ingerencji. Gdy ten odmówił – 10 kwietnia 1970 Paul McCartney oficjalnie ogłosił swoje odejście z The Beatles, a kwestię „The Long…” wymienił jako jedno z sześciu powodów tegoż. Zespół de facto przestał istnieć. Cztery tygodnie później na rynek trafiła ostatnia płyta wydana przez Fab Four – „Let It Be”.
Spotkała się z surowym przyjęciem, po monumentalnej i monolitycznej „Abbey Road” okazała się dziełem niespójnym, pozszywanym z różnych elementów, dosztukowanym trochę na siłę. O ile na „Abbey Road” zupełnie różne elementy udało się poskładać w spójną całość – tu nawet nikt nie próbował, traktując całą płytę jako pańszczyznę do odrobienia. A z drugiej strony – patrząc przez pryzmat pojedynczych fragmentów, to nie brakuje tu rzeczy bardzo udanych.
Wpadek też nie brakło. „Dig It” – fragment monotonnego i nużącego studyjnego jamu – znalazł się na płycie celem chyba jedynie nabicia nieco czasu, podobnie jak żartobliwa przyśpiewka „Maggie May”. Co gorsza, obie kompozycje trafiły na płytę kosztem „Don’t Let Me Down”… Inne dyskusyjne decyzje też się trafiły – dziś można się zastanawiać, czemu na płytę trafił żartobliwy blues-rockowy „For You Blue” Harrisona – utwór niezły, ale błahy i bez większego znaczenia, a wszak wiemy, że w tym czasie George miał już skomponowaną sporą część materiału na doskonały „All Things Must Pass” i zaproponował pozostałej trójce choćby „Let It Down” czy utwór tytułowy… Niestety, Lennon i McCartney odrzucili je, a sprzeczka George’a z Johnem omal ponoć nie zakończyła się fizycznym starciem. No i te nieszczęsne chóry, harfa i smyki w „The Long And Winding Road” – dodające przesadnie melodramatyczny klimat do kompozycji samej w sobie wielkiego formatu.
Inne fragmenty płyty budzą już bardziej pozytywne uczucia. „Two Of Us” – na filmie „Let It Be” prezentowany w znacznie bardziej agresywnej, niemal hardrockowej wersji, tu przedstawiony w delikatniejszej, bardziej folkowej odsłonie, z uroczymi harmoniami wokalnymi. I moim zdaniem to był dobry wybór. Blues-rockowe, powolne „Dig A Pony”. „I Me Mine” – Harrisonowski żartobliwy walczyk, z tekstem jadowicie portretującym McCartneya. „I’ve Got A Feeling” – posklejane z dwóch osobnych fragmentów utworów, rockowej miniatury McCartneya na początek i Lennonowskiego, chwilami dość ryzykownego tekstowo jak na rok 1970 finału. „One After 909” – kiedyś nagrany w typowo rock’n’rollowej wersji przedstawionej potem na płycie „Anthology 1”, tu przedstawiony w bardziej rockowej, szybszej wersji. No i na koniec „Get Back”. Chciałem wszystkim podziękować w imieniu całej grupy i każdego z osobna i mam nadzieję, że przeszliśmy przesłuchanie – tak z publicznością żegnał się Lennon na koniec koncertu na dachu i tak też kończy się ta płyta.
No i na koniec trzy monumenty, podrasowane przez Spectora z mniej lub bardziej dyskusyjnym efektem. „Across The Universe”, medytacyjna kompozycja Lennona pierwotnie – w lekko przyspieszonej wersji z dodanymi efektami dźwiękowymi – wydana na płycie charytatywnej dla World Wildlife Fund, teraz w spowolnionej i zbliżonej do oryginału wersji wydana na płycie Beatlesów, delikatna, łagodnie zorkiestrowana. Wiedziona niezapomnianym fortepianowym motywem „Let It Be” – jedna z perełek McCartneya, również poprawiona orkiestracją (i z ostrzejszym gitarowym solo względem wersji singlowej). No i ta nieszczęsna „The Long And Winding Road”, gdzie orkiestracja po bliższym wsłuchaniu się zaczyna rzeczywiście kłuć w uszy. Szkoda, bo piosenka (czy może raczej pieśń) sama w sobie jest wyjątkowo piękna, choć smutna: epitafium dla zespołu, zaakceptowanie faktu, że teraz cała czwórka zaczyna iść swoimi drogami…
Czy krytycyzm wobec tej płyty był uzasadniony? W sporej mierze był, bo „Let It Be” to album mocno chaotyczny, nierówny, łączący momenty niezwykle udane i piękne z przeciętnymi. Do tego wydany w formie dość surowej, zdarzają się wokalne kiksy i wejście gitary o takt za wcześnie – a wszak w roku 1970 od takich firm jak Beatlesi świat oczekiwał dzieł wypolerowanych i wyszlifowanych co do sekundy, jak „Abbey Road” chociażby… Tym niemniej nie brakuje tu pojedynczych utworów robiących naprawdę duże wrażenie. I biorąc pod uwagę, w jakich okolicznościach i w jakich bólach rodził się ten projekt, lepiej chyba nie mógł on wyglądać. I najlepiej uznać, że rzeczywistym pożegnaniem The Beatles z publicznością jest ostatni nagrany przez nich album „Abbey Road”, a „Let It Be” to swoiste postscriptum do niego…