Eeee, no nie wiem. Niby wszystko na tej płycie jest na swoim miejscu. Wokalista – Sean Filkins ma barwę głosu wettonowsko – gabrielowsko - nicholsonowską, więc w stylistykę artrocka wpasował się idealnie. Klawiszowiec Ian Cooper technikę budowania klawiszowego tła i orkiestracji melodyjnych partii opanował w wysokim stopniu, toteż nie stanowi dla niego problemu nawiązywanie do kanonu muzyki progresywnej. Andy Poole na basie i perkusista Steve Hughes to niezła sekcja rytmiczna, więc nic nie kuleje. I gitara Grega Spawtona emanuje ku nam ciepłymi, melodyjnymi solówkami, do jakich przywykliśmy za sprawą mistrzów ulubionej przez nas muzyki.
Niby więc wszystko gra. Melodie są ładne, gdzie trzeba jest ostro, w innych momentach spokojnie, lirycznie i bardzo przestrzennie. A jednak … czegoś tej płycie brakuje.
Broń Boże, nie chcę powiedzieć, że to słabe kompozycje. Przeciwnie – takie Brushed Aside spokojnie może konkurować z klasyką neoproga. Posiada bowiem wszystkie elementy charakteryzujące ten styl, co w połączeniu z niezłą melodią może sugerować, że to album wybitny. Ale niestety tak nie jest. Kilka słów zatem o kompozycjach z English Boy Wonders.
Poza wspomnianym wyżej niezłym Brushes Aside niewątpliwie przyjemnie brzmi również typowa dla muzyki artrockowej ballada, 28 Years oparta na brzmieniach gitary akustycznej oraz klawiszy imitujących fortepian. Kawałek ten emanuje wręcz genesisowym nastrojem. Tak, tak, genesisowym – to porównanie w tym miejscu pojawia się nieprzypadkowo. Bo kolejny na płycie utwór (Pretty Mom) również przypomina stare, dobre Genesis. Być może właśnie za sprawą tej akustycznej gitary, ale też i dzięki zmianom tempa, refrenach śpiewanych na głosy itp. rzeczach. Co prawda sam utwór w pewnym momencie nabiera ostrości (gitara) ale w gruncie rzeczy to po prostu dobre artrockowe nagranie. I tak już będzie do końca. Te bardziej żywiołowe fragmenty przypominać będą momentami poczynania … Iron Maiden (ale tylko momentami). W sumie nic dziwnego, zważywszy na wielokrotnie przez Steva Harrisa podkreślanie zauroczenie rockiem progresywnym. Ktoś w końcu doszedł do wniosku, że skoro muzyka progresywna przenikała na płyty Ironów, to równie dobrze może mieć miejsce ruch w przeciwnym kierunku.
Nie zawodzą dwie długie kompozycje umieszczone na albumie. Zarówno bowiem Albion Perfide jak i The Shipping Forecast idealnie pasują do stylistyki, którą zaproponował Big Big Train we wcześniejszych nagraniach. I inspiracje, zarówno głosowe, jak i muzyczne spokojnie można zaobserwować w tych utworach. Począwszy od śpiewu, przypominającego momentami Stuarta Nicholsona, poprzez symfoniczne (momentami neoromantyczne) inklinacje w grze Coopera, na gitarowych solówkach kończąc. Jest ciekawie, tempo zmienia się w miarę często – ot klasyczny neoprogressive.
Jednak ja tu wyliczam zalety, a przecież pisałem na początku, że jednak czegoś mi w tej muzyce brakuje. I nadal nie bardzo wiem – czego. Może to właśnie te wszystkie zapożyczenia tudzież inspiracje powodują, że słucha się tej muzyki przyjemnie, acz bez tego „czegoś” czającego się tuż obok. Serce nie zrywa się, skóra na karku nie cierpnie… jest po prostu normalnie. Big Big Train nie odkrywa Ameryki na English Boy Wonders. Przeciwnie, raczej maluje nam obraz, który dobrze znamy. Po wielokroć go oglądaliśmy. I tylko od nas zależy, czy zwrócimy się ku oryginałowi, czy łaskawie zwrócimy uwagę na kopię. Bardzo dobrą, ale jednak kopię. Dlatego tylko 6 gwiazdek, bo to niezły album, którego można posłuchać. Ale nic więcej.