Elegancja, markowe ciuchy, wysublimowane wnętrza i stylizowane gadki wśród ludzi, którzy muzykę traktują jak powietrze. Ot, cała historia ośmiu godzin pracy – codzienności wepchniętej w ramówkę radia Zet tudzież innego wyrównywacza poziomu.
Muzyka grana w większości rozgłośni radiowych powtarza się, jak lista życzeń lekko podpitego towarzystwa. Różnica zazwyczaj tkwi w lokalu – raz jest to zapyziała sala o dancingowej poświacie, innym razem rockowy klub przesiąknięty papierosowym dymem i oklejony rozlanym piwem. Byle łatwiej, melodyjniej i bezpłciowo. Same best of – hity „smooth jazz ever” / „rock ballads ever” / tudzież „coś tam coś tam hits ever” aż budzą obrzydzenie. Cóż, niestety chyba tylko moje…
Przy barze, za stolikami siedzą osoby, którym z toreb wystają laptopy, a marynarki, tudzież żakiety zwisają z oparć obciążone komórkami do żony, kochanki, kochanka i koleżanek kochanki. Postacie bez twarzy, plastikowi ludzie siedzą i rozprawiają o targetach, case’ach, czy innym paskudztwie obrazowanym przez zakręty nowomowy; popalają i popijają, szczebioczą i plotkują, kopiąc cały czas dołki pod sąsiadami z biura, boxu tudzież innego gabinetu.
W tych na pewno nie pięknych, ale z pewnością niepowtarzalnych okolicznościach przyrody pojawia się nagle do towarzystwa Pocket Symphony grupy Air. Najnowsze dzieło muzyków uznawanych za mistrzów swojego gatunku. I ?? Nic się nie dzieje. Owszem – nieliczni przerywają rzężenie radiowych didżejów – dzięki Bogu choć przez jakiś czas można nie słyszeć tych cholernych „hej” / „jak się masz” / „narka”. Milknące rozgłośnie zazdrośnie wyczekują, aż umilknie spłaszczony dźwięk laptopowych głośników, podających brzęczenie klawiszowych wstawek. Czy bezskutecznie? Wydać by się mogło, że tak…
Niestety tylko „wydać by się mogło”. Bo najnowsza płyta Air przy pierwszym słuchaniu fascynuje. Przy drugim słuchaniu mile łechce nasze uszy spragnione ładnych melodii. Za … dziesiątym słuchaniem powoli w nasze myśli wkrada się przekonanie, że jednak muzyka jest po prostu zwyczajna i nie dorównuje poprzedniczkom w żadnym względzie.
A szkoda, bo Pocket Symphony zaczyna się znakomicie. Space Maker to prawdziwa perła. Gra gitar akustycznych połączona z rewelacyjną partią klawiszy to mistrzostwo gatunku. Ten spokój połączony (uwaga, tu mój ulubiony cytat ostatnich dni!!) z „młoteczkowaniem melancholii w niskich rejestrach” (no dobra, może nie tylko w niskich) aż chwyta za serce swoim pięknem. Cudowne nagranie. Dalej? Cóż, niewątpliwie trzeba wspomnieć tu Mer du Japon. Klasyczne Air, takie, do jakiego przywykliśmy za sprawą księżycowego safari. Znakomite, relaksujące nagranie. Wśród wartych wspomnienia nagrań trzeba jeszcze powiedzieć o minimalistycznym Night Sight. No i Mayfair Song, które gdyby nie wcześniejsze płyty, to jawiłoby się nam odkryciem roku. Ta zwiewność melodii, bliska sercu aranżacja wywołuje żywsze bicie serca. Ale… no właśnie, tylko na chwilę.
Niestety są też na tej płycie takie nagrania jak Napalm Love, czy Left Blank – szkoda czasu na wsłuchiwanie się w nie. Pierwszy z nich, gdyby może nie melodia: sztampowa i jakaś taka mdła, byłby nawet niezły. Zwłaszcza, gdyby wyeksponować ciekawe brzmienie klawiszy. Ale niestety – prym wiedzie melodia. I to melodia niestety drugiej jakości. Drugi przypominający nagrania Pink Floyd mnie osobiście irytuje.
Nowa płyta Air na kolana nie rzuca. Oczywiście, napisanie o niej, że to zły album też byłoby „nadużyciem semantycznym”. Niestety, po kilkukrotnym wysłuchaniu najnowszego dzieła Francuzów pozostaje swego rodzaju niedosyt. Za dużo tu cytatów z samych siebie, za dużo słabych by nie powiedzieć nudnych melodii. Szkoda, oczekiwałem więcej.
Podpitego towarzystwa w klubie już nie ma. Powędrowali do kolejnego, by głośnym śmiechem eksponować swoją pozycję społeczną. A wieczorem, po powrocie do nowego apartamentu zasną, jacyś tacy uczłowieczeni, normalni, przy spokojnych dźwiękach Pocket Symphony.
A rano… i tak obudzi ich Radio Zet.