To miała być jedna z najbardziej oczekiwanych płyt roku. Przynajmniej, wg zapowiedzi wytwórni płytowych. Nic dziwnego – reaktywacja Pink Floyd, jednorazowo dla potrzeb Live8 wzbudziła tyleż samo nadziei, co negatywnych komentarzy. A oni zebrali się, zagrali i poszli. Każdy w swoją stronę.
David Gilmour nagrał solowy album (widać, mu się jeszcze chce)
On The Island, którego recenzję w naszym serwisie znajdziecie
tu. Już na etapie nagrywania i produkcji przeciekały do nas newsy, że współpracuje z Leszkiem Możdżerem i Zbigniewem Preisnerem (przypomnijmy – ulubiony współpracownik Gilmoura odpowiedzialny za partie orkiestrowe: Michael Kamen niestety zmarł w 2003 roku na zawał serca). Gdy więc naturalną koleją rzeczy Gilmour ruszył w trasę, wielu pokładało nadzieję, że obaj panowie będą towarzyszyć słynnemu gitarzyście podczas koncertów. Tak się jednak nie stało, z mały wyjątkiem o nazwie Gdańsk, ale o tym na koniec.
Trasa koncertowa Davida Gilmoura była sukcesem. Bilety wyprzedane, wielkie sale zapełnione po brzegi, krytycy zazwyczaj zadowoleni, że zespół to wreszcie David Gilmour Band, a nie Pink Floyd (mimo obecności Richarda Wrighta w składzie). O malkontentach nie wspominam, bo czegokolwiek by Gilmour nie zrobił, i tak byłoby źle. Konkludując, nic zatem dziwnego, że już po koncercie w Gdańsku mówiło się o DVD. Zwłaszcza o DVD z Gdańska.
David Gilmour poszedł jednak już wydeptanym tropem – zdecydował się na nagranie koncertów w miejscu, w którym już wcześniej koncertował z macierzystą grupą i gdzie powstał ostatni jak dotąd album koncertowy Pink Floyd - Pulse. Sala Royal Albert Hall jest w tej mierze właściwym miejscem, ostatecznie w trakcie koncertów czy to samego Gilmoura, czy Pink Floyd większe znaczenie ma możliwość wygodnego siedzenia na koncercie, niż skakanie i potrząsanie grzywami. Większe znaczenie ma możliwość zaprezentowania efektów scenicznych i zapewnienie dobrej jakości dźwięku, niż próba wciągnięcia w zabawę publiczności, poprzez jakieś wspólne śpiewy, klaskanie i podskakiwanie. I taki też jest koncert w Royal Albert Hall. Wysmakowany, dobrze nagłośniony, wizualizowany i w ogóle komfortowy (by nie rzec komfortowo – odrętwiały).
Nie będę omawiał poszczególnych nagrań. Nie widzę specjalnie sensu. Dla osób, które są fanami Pink Floyd to DVD będzie pozycją absolutnie „must have” w kolekcji. Choćby za sprawą nie wykonywanego od wieków utworu Echoes, czy przypomnianego po latach nagrania Arnold Lane. Dla wielbicieli talentu Gilmoura, jak twórcy piosenek (bo zakładam, że tacy też są) również sporo drobiazgów na tym DVD się znalazło. Poza tym, jest Graham Nash i David Crosby, ze słynnego kiedyś zespołu, wspierający pana G. w partiach wokalnych. No jest David Bowie, lalunia o stalowych oczach i zniewalającym uśmiechu, nieprzypadkowo udzielający się wokalnie we wspomnianym wyżej Arnold Lane.
Co należy uznać za zaletę koncertu? Ano, dźwięk jest perfekcyjny, obraz wyrazisty. Światła tworzą niesamowite show, publiczność jest zachwycona i … tyle. Słucha się tego i ogląda siedząc w zapadniętym w fotelu, z prawdziwą przyjemnością, bo każda nuta jest wysmakowana do bólu. Solówki Gilmoura się nie zmieniły, 18 minutach Ech nadal jest tą, dla której warto było żyć. Słowem – miodzio.
I… jednak czego brakuje. Nie wiem, może wszystko to jest właśnie zbyt poukładane. Brak szaleństwa, improwizacji, dodatkowych dźwięków? Nie wiem. Pewnie tym różnił się będę od większości słuchaczy, że ja nie oczekuję od wykonawcy na koncercie, by zagrał tak jak na płycie. Nie rozdzieram szat, gdy ktoś tam się „pomyli” w zagraniu jednej nuty. Liczy się klimat, dający choć namiastkę emocji dostępnych publiczności zgromadzonej na odsłuchiwanym / oglądanym koncercie. A tego niestety na Live At Royal Albert Hall nie ma. Przynajmniej ja tego nie dostrzegam ani nie słyszę.
David Gilmour należy do moich ulubionych artystów. Pink Floyd… eee, no wiecie, trochę o nich w serwisie napisałem. A Live At Royal Albert Hall niestety leży na półce, pokryte kurzem. Od momentu premiery obejrzałem je kilkanaście razy, niejako z obowiązku recenzenckiego. Szkoda.
Dodatki. Sporo ich, ale bądźmy realistami – ile razy je można oglądać. Owszem może i ciekawe, ale do jednokrotnego obejrzenia. I tyle.
Zatem, czy to zła płyta? Nie, przeciwnie. Dobra. Ale dla osłuchanego wielbiciela muzyki ciut… nudna.