Pretensjonalność tej recenzji polega na nadmiernym epatowaniu uczuć, jakie wiążą mnie z niektórymi nagraniami. Próbując opisać, ile te piosenki znaczą dla mnie, popadam w skrajną melancholię, tak szkodliwą dla fachowości tekstu. Za dużo niedomówień, za częste używanie wielokropków, oto całe zło.
Tymczasem muzyka zawarta na Bloodflowers zmiata swoją odśrodkową siłą wirującego krążka całość zastrzeżeń, jakie można The Cure postawić. Nagrywali Bloodflowers jako epitafium. To miał być łabędzi śpiew, pożegnanie lata. Machanie białą chusteczką. Cholerna wata cukrowa i łzy na deszczu. This is the end, ogłosił Robert Smith. Więcej nie będzie. Kołysanka wyśpiewana, a Japończycy mogą sobie szeptać, że będzie inaczej. Możecie mnie pocałować, w końcu każdy ma prawo kiedyś powiedzieć „koniec”. Why Can’t I Be You – powiedział kiedyś Smith. Chcę być nikim. Chcę być tobą. Zapomnijcie, że istnieję. Wypaliłem się. Że byłem, będzie świadczyć tylko muzyka.
Watching Me Fall to industrialna rzeźnia. Zamykam oczy i widzę czasy, gdy świat wydawał się poukładany. Szary, ale poukładany. Nigdzie nie pędził, nikomu nie wadził. Sprowadzał się do prostego pytania „czego słuchamy i co pijemy”. A teraz, mając na plecach bagaż znoszonych marynarek, czując na szyi pętle uwiązanych krawatów i pohamowując odruch wymiotny po czarujących uśmiechach czuję się jak marionetka, której kazano pójść do teatru, gdzie każdy może pociągnąć za sznurek. Gitary rzężą, wokalista wykrzykuje swoje przesłanie, a wszechwładne poczucie zrezygnowania przesłania niebo. I najgorsze, że nawet nie mogę wykrzyknąć „goodbye blue sky” – bo kolor nieba od lat jest stalowoszary. To nagranie to kwintesencja The Cure.
Za każdym razem, gdy Bloodflowers wędruje do mojego odtwarzacza, obiecuję sobie „żadnych negatywnych myśli”. Posłucham There Is No If…, myśląc o chwilach spędzonych z Wiadomo z Kim i będzie dobrze. Ale jakoś nie potrafię zacząć od tej miłosnej piosenki, z przecudną partią gitary, tak zapadającą w pamięć od pierwszego słyszenia. I tak napędzam się znakomitym (ach to piękne solo gitarowe!) The Loudest Song, spokojnie i leniwie przemykającym się przez palce z siłą zimnego, górskiego potoku. Katuję swoje zmysły cudnym pożegnaniem w Last Days Of Summer.
A potem, gdy wreszcie chciałbym odpocząć, gdy marzy mi się wytchnienie nadciąga rozwalający „39”. To już monumentalny symfoniczny finał płyty, który sprawia, że ktokolwiek miał jeszcze wątpliwości dokąd nas ta muzyka zaprowadzi – wreszcie zna kierunek. Nadchodzi XXI stulecie. Wysoka technologia i porażający syf dookoła. Wokalista krzyczy, gitary rzężą, perkusja wali jak oszalała, a człowiek siedzi i marzy o świecie, który przeminął…
Coż, napisałem na początku, że to nie będzie fachowa profesjonalna recenzja. Nie jest to tekst oparty na rzetelnym porównaniu Bloodflowers z poprzednimi płytami The Cure. To wyłącznie prywatna ocena niżej podpisanego, którą można (choć nie trzeba) przeczytać, kliknąć ‘back’ w przeglądarce i nigdy więcej nie wrócić na tę stronę. Można też skomentować. Można to później nazywać bzdurą, sileniem się na przejawianie ambicji nad-recenzenckich, itd. Nic podobnego. To po prostu moje zdanie o tej płycie i już.
Ukłuła mnie ta róża. Ale tak to jest z tymi krwawymi kwiatami…