Dobrej muzyki nigdy dość, prawda? I chyba każdy z nas tego od niej oczekuje, by poruszała. Wywoływała dreszcze. Bawiła i pozwalała na zapomnienie nad mozołem tego świata. By zaskakiwała i mile koiła zmysły postrzępione dniem codziennym. Szukamy jej zatem. Wszędzie. Niewielu mierzy się z jednym li tylko gatunkiem, większość przeciwnie – jakby z założenia oczekuje, iż wszędzie i wszystko może być muzyką. Choć nie zawsze jest.
Są też tacy, co uważają, że dwudzieste pierwsze stulecie jest specyficzne. Że taka przemiana, jaka nastąpiła w muzyce nigdy wcześniej nie miała miejsca. Może to i prawda, ale… czy aby od tego zależeć będzie na czym skupimy naszą uwagę? Co poruszy nam serce, uskrzydli duszę, wywoła uśmiech na twarzy? Zapewne nie, koniec końców uznaliśmy wcześniej, że dobrej muzyki nigdy dość. Jedyne z czym możemy mieć problem – to czas. Tyle piękna dookoła, a nam nie wystarczy na nie czasu.
Trzeba zatem z czegoś zrezygnować. W każdym razie – ja tak zrobiłem. Doszedłem do wniosku, że skoro uzależniony jestem od muzyki, a nie na każdy jej przejaw znajdę czas, to trzeba pewne jej aspekty wykluczyć. Przynajmniej na razie. Tak więc praktycznie zupełnie porzuciłem jazz, pozwalając, by muzyka klasyczna zajęła praktycznie niezagrożone miejsce w moim prywatnym muzeum figur woskowych. Oczywiście nie zapominam i nie pozwalam sobie na jakiekolwiek słabości względem artrocka, a i dobremu kochanemu hardrockowi też zostawiłem pokaźne miejsce we własnym czasie. Zaś jazz poszedł w odstawkę. Może kiedyś… ale dziś sięgam sporadycznie jedynie do klasycznych czarnych krążków mistrzów tej muzyki. Ot, wybór i tyle. Klasyka rządzi…
Aż… zdarzyła się taka płyta, która znokautowała moją szuflandię. Przetoczyła się z siłą trąby powietrznej przez utarte schematy podziałów co jest czym. Jako się rzekło: uwielbiam muzykę klasyczną. Swego czasu nasz nieodżałowany redakcyjny przyjaciel Dobas orzekł, że wszystko to reg i muzyka progresywna straciła dlań swoją wartość. Uniknąłem tej ścieżki, dalej cieszą mnie nagrania z tego gatunku, ale świat mój się zmienił. Liczy się klasyka. Muzyka… brrr… poważna, jak się to drzewiej słyszało tu i ówdzie. Reszta jest jedynie dodatkiem.
To oczywiście najrozsądniejszy i najbardziej pożądany wybór. Muzyka klasyczna to tak pojemne hasło, tak rozległy i nieodgadniony obszar, iż dla niej samej życia nie wystarczy, by wszystko poznać. Dla przykładu – każdy chyba wie, czym jest symfonia. A że w XVIII wieku napisano ich… dwadzieścia tysięcy? A to tylko jedna z form muzycznych. Wcale nie najdoskonalsza. Choć chwilami bez wątpienia ocierająca się o absolut. Muzyka klasyczna to zatem konglomerat różnych stylów. Wynikających z siebie i zaprzeczających wzajemnemu istnieniu.
Wśród moich ulubionych dźwięków prym wiedzie barok. Ta epoka w muzyce to elementy boskiego śpiewu Ainurów. Urealnienie absolutnego niebytu. Maestria w czystej postaci. Barok to muzyka łatwa, przyjemna i ograna. Vide: Vivaldiego słynne Cztery pory roku. Barok to inspiracja dla kolejnych pokoleń muzyków, włączając w to naszych dzisiejszych herosów artrocka. Kocham ten styl, co i rusz zachwycam się melodiami czy harmoniami, jakie te dźwięki niosą. W baroku rządzi Saksonia i słoneczna Italia. Owszem, znaczenie mają i północne Niemcy, znajdzie się miejsce dla Francji, nawet dla niderlandzkich czy hiszpańskich kompozytorów. Rzeczpospolita… naturalnie, byłoby tego pewnie więcej, gdyby nie te wszystkie paskudne wojny wtedy i później. Nie, nie zapomniałem o Anglii. Jak mógłbym zapomnieć o zaimplementowanym tam Niemcu: Jerzym Fryderyku Haendlu i … przede wszystkim o Henrym Purcellu.
No właśnie… Purcell. Oto płyta, co wstrząsnęła moim uporządkowanym światem stylów i oczekiwań. Zawierająca utwory królewskiego kompozytora z XVII wieku. Artysty, z którym niewielu może się równać nie tylko na wyspach brytyjskich, ale w całej historii muzyki. Geniusza. Ale... po kolei.
Album Music For A While nagrany przez ansambl L’Arpeggiata oraz gościnnie… kontratenora Philippe’a Jaroussky przyćmił wszelkie moje sądy i oczekiwania. Francuskiego śpiewaka bardzo lubię: to postać, która śpiewa wprost rewelacyjnie i za co się nie weźmie, to natychmiast zyskuje rangę absolutu. L’Arpeggiatę – owszem znam z kilu płyt, ale jakoś dotąd na mnie specjalnego wrażenia nie zrobili. Aż do płyty z Purcellem. Bo na Music For A While kompozycje angielskiego mistrza sprzed 350 lat zaaranżowano na sposób jazzowy. Pozostał rzecz jasna śpiew, taki prawie jak powinien, ale zamiast smyczków, zamiast tutti orkiestry mamy w kontrapunkcie dla wokalu typowo jazzowe brzmienie instrumentów. Kontrabas, pianino, potraktowaną miotełkami perkusję, delikatną, roznegliżowaną gitarę. Klarnet, którego brzmienie przywodzi na myśl nowoorleańskie bary, gdzie melodia jest środkiem i celem zarazem.
Nie potrafię powiedzieć, co mnie w tej muzyce bardziej oczarowało. Czy znakomity, nieziemski śpiew Jarousskiego, czy też perfekcyjnie wysmakowana jazzowa gra sekcji? A może odważna i bezkompromisowa aranżacja poszczególnych pieśni dokonana przez Christinę Pluhar? Dość powiedzieć, że ten stan absolutnego oczarowania trwa już tak długo. Bardzo długo. Ale tak to jest z przepięknymi płytami. Odwagi, ta płyta warta jest każdej spędzonej w jej towarzystwie chwili…