Dziwna sprawa z tym Happy The Man. Niby Amerykanie, ale grają tak bardzo po europejsku, że bardziej to już się chyba nie da. Tak właśnie - grają. Bo albumem "The Muse Awakens" - "Przebudzenie Muzy" powracają po latach nieobecności na muzycznej scenie. To ich pierwsza płyta od...1979 roku. Kawał czasu, prawda? Czy zespół jest w stanie nagrać dobrą płytę po tak długiej rozłące? Przykład Happy The Man pokazuje, że nie tylko może nagrać dobrą płytę, ale może nagrać najlepszą płytę w całej swojej karierze!
Wspomniałem już, że Amerykanie ci grali bardzo po europejsku. Ze szczególnym wskazaniem na jedno takie miejsce w Europie. Na Wyspach Brytyjskich. Taka nazwa "Canterbury" powinna wiele wyjaśnić. Bo choć Happy The Man zaczynali od m.in. coverów Genesis, King Crimson i VdGG to szybko odkryli, jak wielką sprawą jest nadanie muzyce rockowej jazzowego sznytu. Czyli odkryli dokładnie to, co nieco wcześniej pokazali światu Soft Machine, Caravan, Matching Mole, National Health czy Gilgamesh. I wcale mnie nie dziwi, że swoimi pierwszymi trzema albumami nagranymi między 1977 a 1979 rokiem świata ani Ameryki nie zawojowali. W epoce Styx, REO Speedwagon, Journey czy Kansas (nic wymienionym zespołom nie ujmując!) dość skomplikowana i trudna muzyka HtM była bez szans na dotarcie do tzw. szerokiego odbiorcy. A i dziś są zespołem raczej dla wtajemniczonych. Inna rzecz, że imię tych wtajemniczonych brzmi Legion.Poza jednym utworem, ślicznym "Shadowlites", album "The Muse Awakens" wypełnia muzyka w całości instrumentalna (co nie powinno dziwić znających ich poprzednie płyty). Muzyka bardzo jazzująca, nie stroniąca od szerokiego użycia instrumentów dętych ani od błyskotliwych pasaży klawiszowych. Nie ma tu przesadego epatowania techniką, a jednak czuje się, że wirtuozerskie umiejętności muzyków są niezaprzeczalne. Potrafią połamać i pokomplikować rytmy zachowując jednak przy tym melodykę. Potrafią także zaserwować kawałek, który Marek Niedźwiedzki mógłby spokojnie wrzucić na swoje "Smooth jazz cafe" i nie pogryzłoby się to z różnymi Kennymi G.. I czuć w tym własny, dojrzały i dawno okrzepły styl. Muzycy wiedzą co i jak mają zagrać, żeby pasowało. I jeszcze coś. Po pierwszym przesłuchaniu odrzuciłem ten album. Nie zaakceptowałem go. Uznałem za zbyt gładki i nijaki. Dalsze przesłuchania przyniosły przemiłe zaskoczenie. Owszem, ten album jest wygładzony (wspaniała produkcja!), ale to doskonała muzyka. Taka idealna dla słuchacza poszukującego dojrzałych wrażeń, któremu nie wystarcza, gdy muzycy mają mu do zaproponowania jedynie superszybkie solówki na gitarze przeplatane kosmicznymi pasażami klawiszowymi. Happy The Man to nie espoły-automaty, muzycy dla muzyków. Ci Amerykanie przygotowali i zaserwowali smakowite, wyrafinowane danie dla słuchacza, który potrafi w muzyce docenić na przykład spokój i wyciszenie. Nienachalność. Wirtuozerię polegającą na wyczuciu, a nie epatowaniu. W sumie fajną etykietką byłby "adult contemporary prog" - "rock progresywny dla dorosłych". Bo chyba w pewnym stopniu trzeba do takiej muzyki dojrzeć, aby móc ją umieć chłonąć i zaakceptować. Zatracić się na tę niespełna godzinę a potem...wracać. Bo warto. Bo to chyba jeden z najlepszych albumów, które ukazały się w ubiegłym roku. A na pewno jeden z najmniej docenionych. Warto się nim zainteresować i wypada mieć nadzieję, że na kolejne studyjne dzieło Szczęśliwych Ludzi poczekamy nieco krócej, niż ćwierć wieku...