Ćwiara minęła!
Drugi raz w Ćwiarze wykonawca polski. I do tego znany raczej tym, którzy dość dokładnie śledzili polską scenę muzyczną w owych czasach. Granie El-muzyki (albo jak to się wtedy zwało – rocka elektronicznego), zawsze wymagało bardzo szerokiego zaplecza sprzętowego, a w Polsce Ludowej, kraju, gdzie nie było niczego, było zajęciem niezbyt łatwym. A jeśli nawet udawało się pokonać tą barierę technologiczną – pozostawały jeszcze dwie – praktycznie nie do przejścia, mianowicie studio i tłocznia. Przestarzałe, niedoinwestowane studia nagraniowe (oczywiście państwowe) – no bo przecież jest kryzys, panie kryzys – permanentny w tamtym ustroju - a poza tym kto by się zajmował takimi fanaberiami, oraz tłocznie płyt winylowych (równie przestarzałe jak wspomniane studia), które produkowały okrągłe, trzeszczące coś, z dziurą mniej więcej pośrodku, udające płytę gramofonową. W całym cywilizowanym świecie odbywała się w muzyce cyfrowa rewolucja, a socjalistyczna gospodarka planowa nie była w stanie wyprodukować przyzwoitej płyty winylowej. I w takich niesprzyjających okolicznościach przyrody za robienie kariery zabrało się Omni. Udało im się nagrać i wydać (dla Savitoru, czyli firmy polonijnej(*), czyli „prywaciarzy”) swój pierwszy i jak się przez długi czas wydawało - ostatni album. Jak pamiętam debiut, zatytułowany po prostu „Omni” i straszący z okładki jakimś latającym maszkaronem zebrał ciepłe recenzje. Nie zdążyłem go wtedy kupić, bo akurat niestety (albo jednak „stety”(**)) leżałem w szpitalu, a nakład rozszedł się stosunkowo szybko, może nawet błysnęło mi to w jakiejś księgarni na wystawie, tylko kasy nie miałem? W każdym razie – nie kupiłem, chociaż chciałem, a wznowienia już chyba nie było. I kiedy chciałem tego posłuchać, musiałem się udać do moich bardziej zapobiegliwych kolegów, którzy przezornie się w ten krążek zaopatrzyli. Na szczęście miałem takich. O Omni potem słuch zaginął. Na pewno nie pomogło im to, że jednego z muzyków wojsko „przytuliło”. I ponoć właśnie to było powodem zawieszenia działalności. W 2003 roku ukazała się pierwsza kompaktowa reedycja ich debiutu, a trzy lata później ukazała się druga płyta, „Mermaids” i drugie wznowienie, rozszerzone o trzy dodatkowe nagrania.
Jak się ta muzyka po tylu latach prezentuje? Zaskakująco dobrze. Jeśli ktoś wie co chce zrobić, jak chce to zrobić i ma trochę dobrych pomysłów – to muzyka da sobie radę i po latach. Chociaż słuchając tego trzeba brać poprawkę na lata osiemdziesiąte i schyłkowy PRL. W zasadzie każdy utwór z pierwszej strony winyla nawiązuje do twórczości jakiegoś znanego wykonawcy El-muzyki; „Omni modo” do Kraftwerk, „Necropolis part 2” - Klaus Schulze z „Trancefera” (piękna kolaboracja wiolonczeli z elektronicznymi gadżetami), „Omni homo mendax” – Vangelis, „Omnia mea mecum porto” – Tangerine Dream z wczesnych lat osiemdziesiątych, a „Omnia vincit Adua” – znowu Vangelis, tym razem do spółki z Markiem Bilińskim. Broń Panie Boże nie jest to ewidentna zżynka, to wykorzystanie pewnych charakterystycznych cech stylu danego wykonawcy dla własnych potrzeb. Drugą stronę winyla w całości wypełnia suita „Omni-vide infra vide supra-omni”. Zaczyna się od dość odlecianych, tajemniczych dźwięków w stylu, powiedzmy, Ash Ra Tempel, ale przechodzi to w coś znacznie bardziej przystępnego. Znakomita kompozycja – mimo, że trwa prawie dwadzieścia minut słucha się tego jak singla. Opus magnum tego albumu.
Mimo, że Omni na swoim debiucie nie są ani zbyt odkrywczy, ani zbyt oryginalni, to jednak udało im się stworzyć muzykę atrakcyjną, ciekawą, a najważniejsze, że słucha się jej bardzo dobrze i chce się do niej wracać. Warto to poznać. Albo sobie przypomnieć.
(*) – nie pytajcie mnie co to było za homo – jakiś potworek organizacyjny, na pograniczu socjalizmu i kapitalizmu
(**) – dwutygodniowy pobyt na oddziale Torakochirurgii Szpitala Wojewódzkiego w Rzeszowie sporo wniósł do mojego wykształcenia muzycznego.