Chłopaki mam hasło promocyjne dla Waszej płyty, całkiem za darmo: 42 minuty muzyki, 11 utworów, zero nudy! Nie znacie polskiego? To nic, pójdziecie do jednej, drugiej przychodni, to Wam tam jakiś lekarz przetłumaczy.
Doctor Dunbar’s Medicine Show to szwedzki kwartet z Lund, który istnieje już tak długo, że nawet jego członkowie nie pamiętają ile. I tego, kto to był do cholery dr Dunbar też. Zaczęli jeszcze w liceum i mieli wieczne problemy z perkusistami , którzy przychodzili i odchodzili. Wreszcie Gustav, wokalista i gitarzysta, wynalazł odpowiedniego człowieka za bębny, niejakiego Larsa, “z zawodu” studenta, który wcześniej występował w różnych punkowych grupach. Skompletowawszy skład, zespół przez kilka lat szlifował formę na koncertach, występując gdzie i ile się dało. Nie tylko w Szwecji, ale też w całej Skandynawii i w Niemczech, zyskując sobie po drodze pewną renomę jako atrakcja koncertowa.
Pierwsze podejście do nagrań studyjnych nastąpiło w latach 2000-2002, ale skończyło się na kilku demówkach. Dopiero znajomość z Bjornem Holmdenem, muzykiem i właścicielem firmy płytowej zaowocowała wreszcie pierwszą regularną płytą. Bardzo udaną płytą.
Muzyka DDMB to melodyjny, dynamiczny, dość hałaśliwy rock, mocno oparty na brzmieniu Hammondów, bardzo zainspirowany rockową tradycją , głównie z lat 60-tych, chociaż nie tylko. Słychać tu amerykańskie garażowe kapele z końca lat 60-tych, typu The Seeds, ale także Creedence Clearwater Revival, wczesne Spirit, momentami nawet Grund Funk, trochę amerykańskiej nowej fali w rodzaju The Knack. Z nieco bliższych, geograficznie, inspiracji to czasami The Kinks (“Brand New Day”), Spencer Davis Group, The Beatles (“The Peak Performance Show”), Spooky Tooth, a z nowszych kłania się Manchester i jego główni przedstawiciele – The Charlatans i Happy Mondays. No, mieszanka ciekawa, ale najważniejsze, że wszystko przyrządzone ze smakiem i słucha się tego z dużą przyjemnością. Rządzą hammondy i gitara, czasami pojawia się bujający, manchesterski puls, zdarza się jedna ballada (??! – powiedzmy, ballada) “Brand New Day”. Nieco stylistycznie odstaje od całości “Need to Get” – typowo hard-rockowy numer (mój ulubiony na tej płycie). Ale to nie dziwi, bo to prezent od kolegów z innego zespołu, Kama Sutra (już mnie ciekawi jak grają). Wadą tego krążka jest brak takiego ewidentnego, potencjalnego hiciora na singiel, takiej lokomotywy, która by pociągnęła za sobą ten zacny album. Jest co prawda “The Lucky Strike”, który przypomina trochę co udatniejsze hity The Hives, ale nawet jak na singiel jest za krótki - trwa 1:40. Może przygotowaliby wersję wydłużoną? Niestety jest jeszcze dość poważny mankament – mianowicie produkcja. Ta płyta brzmi, delikatnie mówiąc, średnio. Z materiałów promocyjnych wynika , że powstawała w dość partyzanckich warunkach, a wpływ na jej powstanie miały także czynniki atmosferyczne. I niestety to słychać. Taka muzyka nie wymaga zbyt zaawansowanych technik nagraniowych. Nawet nie jest to wskazane. Jednak bez przesady, jakiś poziom jest wymagany, a tu nie jest zbyt dobrze.
(po następnym przesłuchaniu)
Brak singla?? Jakiego singla?? Przecież tu są prawie same single!