Kiedy ostatnio pisałem o albumie prog-rockowym? Hm, kilka recenzji wcześniej. Ale kiedy ostatni raz pisałem z własnej, nieprzymuszonej woli? Nie odrabiając pańszczyzny dla Naczelnego, nie glanując wyrobu muzykopodobnego i nie było to pisanie o klasyce? Pure Reason Revolution i Phideaux? No tak, ale to taki prog, jak ja blondyn. PRR nie wiadomo co to jest, ostatnio wystąpili już z prog-rockowego klubu, a Phideaux wziął się w prog-rocku z przypadku, bo lubi lata siedemdziesiąte. Point of View? Zgadza się. Ale to była bardziej polemika z moimi kolegami, którzy moim zdaniem niezbyt docenili ten album. Czyli podpada pod punkt drugi – takie glanowanie a rebours. Wychodzi na to, że Finisterre “In Ogni Luogo”. Dawno – jeszcze w 2007 roku. Ostatni Glass Hammer też jest z 2007 roku (z końca roku) trochę się u mnie odleżał, zanim się do niego konkretnie zabrałem. Płyty Glass Hammer nie mają do mnie zbyt dużego szczęścia jeżeli chodzi o recenzje. Niedokończona poprzedniej “The Incosolable Secret” żółknie już na dysku mojego kompa od dobrych paru lat, do tej też zabierałem się od zeszłej wiosny. Warto by coś o niej napisać, bo to jedna z niewielu, bardzo niewielu płyt prog-rockowych (albo nawet jedyna) wydana przez ostatnie kilkanaście miesięcy, której z czystym sumieniem mogę dać osiem gwiazdek, a jak mam bardziej łaskawy dzień to i nawet dziewięć.
Jaki jest tego powód? Bo to dobra płyta jest. A dlaczego ta płyta jest bardzo dobra? Przynajmniej dla recenzenta? Choćby dlatego , że słucha tego czasami prawie na okrągło.
Glass Hammer, jak ich już trochę znam, nigdy nie był zespołem, który by gonił za jakimiś nowinkami, był w awangardzie gatunku. Zawsze trzymał się tradycji i wszelkie inspiracje czerpał stamtąd. Ale wydaje się, że na tym albumie coś się zmieniło – w samej formie, bo muzyka pozostała taka sama. Chyba stwierdzili, że można pełniej korzystać z możliwości nowoczesnego studia nagraniowego. Zabrali się za to ostrożnie, z umiarem i z głową. Rozsądnie – wzięli z tej technicznej półki akurat tyle, ile im było potrzeba. Tyle, żeby unowocześnić nieco brzmienie. I to była słuszna koncepcja. Płytę rozpoczyna cover klasyka Yes “South Side of The Sky”, dość bliski oryginałowi, a w chórkach słyszymy Jona Andersona. Dobra wersja i bardzo dobry pomysł na rozpoczęcie płyty. Słuchacz dostaje to co zna i lubi, chociaż zagrane “po nowemu”, powinien zainteresować się co tam jest dalej. A dalej przede wszystkim są dwie suity – “Ember Without Name” i “Into Thin Air”, stanowiące praktycznie pół płyty. Czasy , kiedy najdłuższe utwory stanowiły o wartości płyt prog-rockowych raczej już minęły. Na utwór dłuższy niż dziesięć – dwanaście minut patrzę już z pewna podejrzliwością. Na szczęście w wypadku Amerykanów oni w dłuższych formach również się sprawdzają. Chociaż “Ember Without Name” to raczej długa piosenka, trwająca ponad kwadrans, ozdobiona efektownymi partiami instrumentalnymi i zwieńczona dynamicznym finałem. W “Into Thin Air” za to słychać Spock’ Beard z najlepszych czasów, czyli z”The Light” i “Beware of Darkness”. Z krótszych utworów najlepiej wypadają “Life by Light” i finałowy “Rest”.
Zasadniczo nowy album Glass Hammer nie wnosi wiele nowego dla stylu zespołu, nie wnosi też absolutnie nic nowego do prog-rocka, ale jest to ponad godzina najlepszego progresywnego grania, jakie słyszałem od bardzo, ale to bardzo długiego czasu. Dziewięć gwiazdek z niewielkim minusem.