Dokształt koncertowy – semestr trzeci. Wykład dziesiąty.
Najsampierw kursanty sprawy organizacyjne. Ja wiem, że tegoroczny dokształt ciągnie się jak flaki ze zdechłego kota, już połowa października, a dopiero dziesiąty wykład. Ale to wszystko wina prowadzącego. Nawet nie będę się tłumaczył. Za to kochane kursanty, ci co najładniej zdadzą kolokwium zaliczeniowe naprawdę będą zadowoleni, bo sterta płyt na nagrody jest już dosyć pokaźna i myślę, że ciekawa. Oprócz dzisiejszego będzie jeszcze pięć wykładów i biorąc pod uwagę wszystkie życiowe okoliczności do końca listopada wszystko powinno się skończyć, a kilka osób w okolicach Gwiazdki może spodziewać się przesyłek.
A teraz przejdźmy do tematu naszego wykładu, którym jest impreza, która przeszła do historii jako koncert dla Bangladeszu. Była to pierwsza, zrobiona na tak dużą skalę impreza dobroczynna, którą zorganizowali rockmani. Skąd się wziął pomysł na ten koncert – otóż w tym czasie w Bangladeszu, który wtedy był częścią Pakistanu, zwaną Pakistanem Wschodnim trwała brutalna wojna między miejscowymi rebeliantami, którzy chcieli oderwać się od Pakistanu i się usamodzielnić, a armią pakistańską, który próbowała tą rebelię stłumić, posługując się standardowymi metodami typu pacyfikacje, rozwałki i deportacje. Do tego w listopadzie 1970 roku tamte tereny nawiedził cyklon. Do tego wielka ilość emigrantów, którzy uciekli z terenów walk do Indii, a których dziesiątkował głód i choroby. Harrison i Shankar poruszeni losem tych ludzi postanowili organizować wielki koncert charytatywny, żeby im jakoś pomóc – nie tylko finansowo, ale też żeby zwrócić uwagę opinii międzynarodowej.
Wynajęto Madison Square Garden i zebrano doborową ekipę muzyków. Organizatorom marzyło się zebrać na scenie wszystkich czterech Beatlesów, ale Lennon i McCartney odmówili, za to stawił się Ringo Starr, który wtedy odnosił spore sukcesy solowe. Mimo braku kompletu Bitli, zestaw występujących artystów był zaiste imponujący – wspomniani Shankar, Harrison, do tego Clapton, Dylan, Russel, Starr i Billy Preston, który w tym czasie również święcił swoje największe triumfy. W czasie takich imprez dominuje pewna improwizacja, a wszelkie niedoskonałości i ewidentne wpadki zrzucane są na karb niezgrania, braku czasu na przygotowanie i tym podobne. Dziwnym trafem wszystkie te przypadłości ominęły ten koncert szerokim łukiem. Zespół towarzyszący (bardzo liczny!) przygotowany był perfekcyjnie (chociaż próby trwały raptem kilka dni!), a najważniejsze gwiazdy też podeszły do sprawy bardzo poważnie i żadnego żenienia chały nie było. W przeciwieństwie do wielu innych podobnych imprez, odbywających się na zasadzie, żeby ktoś znany gębę pokazał, a co i jak zagra, to już jedna ganz pomada. Tak, że koncerty na rzecz Bangladeszu, oprócz swojego znaczenia społecznego, były też poważnym wydarzeniem artystycznym.
Początek jest może niespecjalnie ciekawy, bo po przedmowie Shankara i Harrisona, ten pierwszy razem ze swoim zespołem serwuje nam ponad kwadrans klasycznej muzyki indyjskiej, co nie każdemu może przypaść do gustu. Jeszcze pół biedy oglądać to i słuchać, sama muzyka jest deko nudna. Ale na tym ewentualne kontrowersje muzyczne się kończą. Zaczynają grać rockmani i to już jest całkiem inna rozmowa. Najwięcej czasu dostał Harrison i trzeba przyznać, że spożytkował go bardzo dobrze, a najlepiej wypadł razem z Russellem w „Beware of Darkness”. Dylan dostał całą stronę, zagrał, jak zagrał, jak to Dylan, może bez rewelacji, ale „Just Like A Woman” wyszło znakomicie. Niezbyt eksponowaną – czasowo, ale ważną rolę odegrał Billy Preston. Najpierw świetnie wykonane "That's the Way God Planned It" – dał czadu, aż zadymiło, a jeszcze gdzieś w połowie numeru oderwał się od organów i pognał na scenę w jakichś wygibasach i prysiudach, wzbudzając wielki aplauz publiczności. A później do spółki z Russellem wymietli stonesowski „Jumpin' Jack Flash” połączony z „Youngblood”. Clapton, który był anonsowany jako jedna z gwiazd koncertu wystąpił tylko jako muzyk towarzyszący, ale za to „While My Guitar…” zabrzmiało tak jak powinno. A nawet jeszcze lepiej.
Płyta nie całkiem oddaje to, co się działo na scenie. Film – już prędzej. Też oglądałem i wrażenia miałem dokładnie takie same, jak i po płycie – bardzo pozytywne, to były bardzo dobre koncerty. Wszyscy ci, którzy wtedy wystąpili, a uwieczniono ich na płycie, czy na filmie, zagrali bardzo dobrze, a niektóre utwory wypadły rewelacyjnie. Tak, że pod względem artystycznym z pewnością był to duży sukces, a dokumentujące to wydarzenie płyta i film, to górna półka wydawnictw koncertowych tamtego okresu. Ale sukces artystyczny nie był głównym celem tego przedsięwzięcia, to było jakby przy okazji. To była impreza charytatywna, czyli mająca na celu jak największy zarobek. Początkowo wydawało się, że jest fajnie, bo dochód z obu koncertów wyniósł około ćwierć miliona dolarów, co 40 lat temu było kwotą naprawdę budzącą szacunek. Jednak te pieniądze najpierw gdzieś zniknęły, o ich przywłaszczenie oskarżano Allena Kleina, menago Harrisona. Potem okazało się, że to żarłoczny fiskus się do tego przyczepił, blokując je na kontach, bo chciał jakichś podatków. Zanim się to wszystko wyprostowało, za tym przedsięwzięciem zaczął się unosić smrodek imprezy lekko trefnej, gdzie pod pozorem zbierania na biednych w Azji, każdy się nachapał ile mógł. Coś w tym było prawdy, bo ponoć tylko artyści zagrali za free, a cała obsługa techniczna wzięła podwójne stawki i kto tam mógł z boku chapnąć, to chapnął. Jednak w ogólnym rozrachunku cała impreza okazała się też sukcesem finansowym – forsę z koncertów odblokowano, a płyty sprzedawały się bardzo dobrze i w ciągu kilku lat zrobiło się z tego kilkanaście milionów dolków. Można powiedzieć – pierwsze śliwki robaczywki, a organizatorzy przy okazji robienia koncertów tego typu, na taką skalę, w jakimś sensie zapłacili frycowe, jako debiutanci w tej dziedzinie. Następcy mieli możliwość uczyć się na ich błędach. Jednak przedsięwzięcie osiągnęło swoje zamierzone cele – zarobiło pieniądze, zrobiło szum wokół Bangladeszu, zwracając uwagę opinii publicznej w tamtym kierunku, a przy okazji odniosło sukces artystyczny, który w pewnym sensie był jakby wisienką na torcie, ale bez tego płyty i film nie sprzedawały by się tak dobrze.
PS. Nie tak dokładnie wyglądała okładka tego albumu. Nie było na niej tylu autografów. Jakiś szczęściarz powiesił to w Internecie. Nie mogłem się oprzeć, żeby nie skorzystać.
PS2. Data wydania tej płyty według różnych źródeł może być różna, albo 1971, albo 1972 rok. W USA ukazał się w pod koniec grudnia 1971 roku, a w Europie, kilka tygodni później, już w styczniu roku następnego.
Teraz pytania i to dość dużo, bo było dużo wykonawców i jest o kogo pytać. Będzie sporo googlowania to każde pytanie po 3 punkty: