W kwestii formalnej – prawidłowa nazwa zespołu to The Mamas & The Papas. Jednak jeżeli wpiszemy tak tą nazwę w bazie danych, to znajdzie się nie pod M tylko pod T. Bez sensu, bo w każdej encyklopedii są pod M. Natomiast jeżeli wpiszemy to zgodnie z regułami umieszczania takich nazw w bazach danych, to wyjdzie nam Mamas & The Papas, The – koszmarek, że aż oczy bolą. Dlatego niezbyt prawidłowo, za to w miarę sensownie, recenzje The Mamas & The Papas będziemy umieszczali pod nazwą Mamas & Papas.
"Deliver" opisane niedawno przez redaktora Wiśniewskiego, to bardzo dobra płyta, ale ja jednak wolę debiut. I to wcale nie dlatego, że jest tu "California Dreamin'". Po prostu bardziej mi się podoba.
Kilka dni temu na forum dyniożarłów jeden z piszących się zastanawiał, czy Mamy i Taty to na pewno psychodelia. No jakże nie, jeden z zespołów najbardziej kojarzących się z tamtymi czasami – flower-power, lato miłości, komuny i tym podobne. Ale... Szczerze mówiąc słuchając tej muzyki miałem podobne wątpliwości. Tyle, że krócej i nie artykułowałem ich publicznie. Na wszelki wypadek, żeby nie wyjść na kmiota, który się nie zna. I żeby nie oberwać od redaktora Wiśniewskiego. Po pewnym zastanowieniu doszedłem do wniosku – jak nie, jak tak, to na pewno jest psychodelia. Może w takiej swojej bardziej piosenkowej formie, zwanej psychodelicznym popem, ale na pewno jest. Bez wątpienia. Bo jeśli nie oni to kto? Zresztą co to jest psychodelia? Temat na pracę magisterską. Pewnie doktorską i habilitacyjną też. Psychodelią jest wszystko – począwszy od muzyki, skończywszy na ruchach społecznych i politycznych tamtych czasów. A psychodelia w muzyce to nie jakiś konkretny styl typu metal, tylko raczej klimat, nastrój, trochę brzmienie, a przede wszystkim pewna filozofia muzyczna: otwartość na nowe formy, inne style, zrzucenie ograniczeń typu trzyminutowa piosenka.
Chociaż akurat The Mamas And The Papas z formą nie eksperymentowali, to zawsze były piosenki. Debiut na pierwszy rzut ucha może sprawiać wrażenie szykowanego trochę "na winie", czyli co się nawinie, to na płytę - piosenki własne, trochę coverów, cały zestaw wydaje sie nieco eklektyczny i chaotyczny. Ale... Jeżeli w tym chaosie była jakaś metoda, to tak gdzieś po drugim, trzecim przesłuchaniu zaczyna być słychać, że te poszczególne piosenki jakoś pasują do siebie i w przypadku debiutu możemy mówić raczej o różnorodności, niż o chaosie. A jeżeli faktycznie nie było tu jakiegoś specjalnego klucza i jest to jednak przypadkowa zbieranina piosenek, to trzeba przyznać, że samo z siebie się to tak nieźle poukładało. Trudno teraz dojść do tego jak naprawdę było, bo obie możliwości są prawdopodobne – okoliczności nagrywania płyt były czasami różne, a ingerencje wytwórni na porządku dziennym.
"If You Can Believe Your Eyes and Ears" jest o tyle ważną płytą w dyskografii grupy, że tu znajdziemy dwa największe przeboje zespołu, czyli słynne "California Dreamin'" i nie mniej słynne "Monday Monday". Jest też ważna dlatego, że jest to, oprócz "Deliver" druga naprawdę udana płyta zespołu. Pozostałe trzy są słabsze i to, że The Mamas & The Papas traktowany jest jako zespół przede wszystkim singlowy, ma swoje uzasadnienie. Czyli, że sensowny składak powinien wystarczyć, aby całkiem dobrze zoreintować się, jaki jest to zespół. Chociaż może składak jako uzupełnienie "Deliver" i debiutu. Bo na składaku nie znajdziemy "The In Crowd". A to chyba jeden z najlepszych utworów zespołu. W roli głównej wystąpiła tu Mama Cass Elliot – dama o równie potężnej posturze, co głosie, najlepsza wokalistka spośród całej czwórki. Wzięta przez nią na warsztat piosenka Billy Page'a, to prawdziwy wykonawczy majstersztyk. Oryginał jest dosyć gładki i piosenkowy, a wykonanie Mamy Cass ma taki uczciwie rockowy zadzior, który mimo, że próbowano nieco stępić w studiu, ale się na szczęście nie udało. I nie był to nie przypadek, że Mama Cass potrafiła się dobrze odnaleźć w takim repertuarze, bo przed dołączeniem do The Mamas & The Papas występowała w grupie The Big 3, teoretycznie folkowej, ale o blues i soul też zahaczajacej. A też i później – na przykład wspólna, bardzo dobra płyta z gitarzystą Traffic, Davem Masonem. Zresztą pozostali członkowie grupy też nie byli żadnymi nowicjuszami w show-biznesie. Szef, czyli John Phillips, przez kilka lat dowodził fokową grupą Journeyman, z którą odniósł nawet pewien sukces, Doherty jeszcze w Kanadzie nagrał kilka płyt z grupą The Halifax III, a Michelle Phillips, mimo, że najmłodsza, to już i tak zdążyła trochę powystępować ze swoim mężem. To byli doświadczeni muzycy. Dlatego nie powinno dziwić, że już debiutancka płyta jest dziełem artystów, którzy doskonale wiedzą, czego chcą i dokładnie to robią. A było to coś naprawdę świeżego – mimo wszystko. Połączenie folkowych harmonii wokalnych z popową, czy pop-rockową resztą – tego jeszcze nie było. Poza tym Phillips potrafił od czasu do czasu napisać piosenkę, która stawała się potem standardem muzyki rozrywkowej. A jak nie napisał, to pożyczył od innych. Bo na debiucie znajdziemy też kilka cudzych kompozycji i to dobrze "obrobionych". W "Tje In Crowd" wspominałem, a jest jeszcze między innymi bardzo dobre wersje "Spanish Harlem" i "I Call Your Name".
Debiut The Mamas & The Papas to album pogodny, emanujący ciepłem i pozytywną energią. Dlatego świetnie się nadaje do słuchania w zimie – gwoli poprawy nastroju i ocieplenia duszy, a także przy okazji okresu świątecznego, bo... też jakoś pasuje. W każdym razie warto o każdej porze roku.