- Masz zamiar to zrecenzować? – Tośka skrzywiła się zdegustowana, jakbym jej zaproponował nadprogramowe czyszczenie uszu – Przecież to nudziarstwo.
- Może. Ale mamy zrecenzowane jej wszystkie poprzednie płyty, to wypada też i tą do kompletu.
- Pisz sobie to sam. Ja nie mam ochoty na takie pierduły.
- No problem, kudłaty.
Nawet się jej nie dziwię. Enya to specyficzna artystka. Dla wielu wykonawca jednej płyty, albo i nawet jednego utworu. Szukająca formy z „Watermark” jak świętego Graala od ponad ćwierć wieku. Coś z prawdy w tym jest, ale… nie będę się nad tym rozwodził, sporo o tym napisałem przy okazji poprzednich płyt. Teraz zajmę się tą najnowszą. Tośka twierdzi, że to nudziarstwo. Jej pani zdanie ma podobne, a obie patrzą na mnie z pewnym politowaniem i współczuciem, jak na jakiegoś lekkiego niedorozwoja. Trudno – jakoś to przeżyję. Nie ukrywam, że czekałem na ten album, od momentu kiedy tylko pojawiły się o nim pierwsze wzmianki i nie ukrywam, że mi się początkowo nie podobał. To znaczy na początku podobał (sensacja polowania – Jest! Jak fajnie!), potem nie podobał (błeee, nuda, przecież tu nic nie ma…). A teraz – znowu mi się spodobał (nie, no, spoko, może być, całkiem ładne). Z pozoru wszystko jest na nim, jak na poprzednich płytach – styl, brzmienie muzyka – wszystko. Ale znajdziemy tutaj ani jednego typowego singla, a na poprzednich krążkach prawie zawsze coś takiego było. Za to sporo jest tutaj rzeczy bardziej ilustracyjnych. Jedno i drugie przywodzi na myśl debiut. Tyle, że aż tak dobrze nie jest. Poza tym zwykle muzyka Enyi była tak bardzo pastelowa, jasna. Tym razem przeważają barwy ciemniejsze – szary, ciemno niebieski, nawet granatowy – tytuł płyty do czegoś zobowiązuje. Oczywiście nie jest to żadne zimno falowe dołerstwo, tylko nieco mroczniejszy niż zwykle, klimat całości. A pod względem brzmienia, co bardzo mnie cieszy – wracają lata osiemdziesiąte – ta przestrzeń, pogłos, selektywność.
Podobało się, nie podobało się, teraz się znowu podoba. Takie niezdecydowanie – jakby redaktor nie wiedział, czego chce. A było to tak, że kiedy sobie słuchałem tego krążka po raz kolejny, zaczął mnie on w pewnym momencie serdecznie nudzić i pacnąłem nim w kąt na dobre kilka tygodni. W tym czasie różne kawałki z „Dark Sky Island” pojawiały się w różnych, chyba najczęściej, trójkowych audycjach i pojedynczo słuchało się ich zupełnie przyjemnie i jeszcze raz sięgnąłem po tą płytę. No i … nie, nie zmieniłem o niej zdania, tylko podejście – jasne, że nudziarstwo, ale takie przyjemne, miłe i fajnie się tego słucha. Może i nawet jestem nieco niesprawiedliwy, gdyż spokojnie znajdziemy na „Dark Sky Island” kilka bardzo ładnych utworów, począwszy od „The Humming…”, eteryczny "So I Could Find My Way” też ma dużo uroku, chyba nawet jeszcze ładniejszy jest "Even in the Shadows". A potem zaczyna się trwające kilka utworów, takie miłe, niezobowiązujące smędzenie. Ale to taki sposób układania płyt, gdzie nie cały materiał trzyma poziom, a sam wykonawca o tym wie – na początek ze trzy dobre numery, potem kilka zakalców, a na koniec znowu trzy – cztery dobre, żeby dobre wrażenie pozostało. „Echoes in Rain” pozostaje takim jaśniejszym punktem wśród tego smedzenia, ale dla kontrastu mamy też wyjątkowo lukrowany „Sancta Maria”, który mi tu nie pasuje do klimatu reszty – za słodki, a reszta jest nieco bardziej wytrawna – że użyjemy winiarskiej terminologii. Ale cały czas muzyka trzyma się pewnego, konkretnego poziomu, nie ma żadnych ewidentnych wpadek. Zgodnie z przewidywaniami pod koniec znowu mamy ruch w górę, począwszy od „Astra et Luna”.
Z prostych arytmetycznych obliczeń wynika, że mamy siedem zupełnie dobrych utworów i cztery trochę słabsze – jakby się nie patrzeć – zupełnie nieźle. A z tych dobrych „The Humming…” i „The Loxian Gates” są naprawdę dobre i mogłyby się znaleźć na każdej innej płycie Enyi, to ten obrazek całości wydaje się jeszcze jaśniejszy. W przeciwieństwie do tytułu płyty. A ta tytułowa Wyspa Ciemnego Nieba to Sark, jeden z tak zwanych Parków Ciemnego Nieba, albo Gwiezdnego nieba – czyli obszarów wyznaczonych do ochrony nocnego nieba przed zanieczyszczeniem świetlnym. Co to dokładnie jest – to może Naczelny wyjaśni – on bardziej zorientowany jest w tym temacie. Ale to już tak na marginesie.
„Dark Sky Island” to jeden ze słabszych albumów artystki, lepszy tylko od niezbyt udanego „And Winter Came…”, pewnie gdzieś tak na poziomie „Amarantine”. Reszta jest na pewno dużo lepsza. Z drugiej strony, dostajemy to, czegośmy się spodziewali, bez żadnych zaskoczeń, na lepiej niż akceptowalnym poziomie. Powiem tak – może to pitolenie o niczym, ale słucha się tego bardzo przyjemnie.
Aha, szkoda, że bonusy są tylko bonusami. Te naprawdę dobre kompozycje powinny stanowić integralną częścią albumu. Dziwna polityka wydawnicza.