Enya.
Odcinek siódmy.
Gdyby nie „Trains And Winter Rains” to nie wiem, czy ta płyta byłaby godna jakiejś większej uwagi. To jedna z fajniejszych piosenek, jakie Enya skomponowała, chociaż troszeczkę inna – żwawsze tempo, nieco inna melodyka – jakby nieco „ostrzejsza” od reszty, przez co zresztą dość mocno odróżnia się od reszty utworów z „And Winter Came…”, które jest albumem wyjątkowo spokojnym. Co jeszcze – to jej pierwsza oficjalna, świąteczna płyta. Co prawda większość swoich płyt Enya wydawała jesienią – głównie w listopadzie, ale dopiero ta ma taki typowo bożonarodzeniowy charakter. Tak się zastanawiam, czy nie lepiej było nagrać świątecznego singla, albo góra EPkę, bo materiału na pełny długograj z pewnością nie wystarczyło. Nawet jak na Enyę, jest to rzecz mocno mulasta.
Między tytułowym instrumentalem (powrót do tradycji), a „Trains…” nie ma nic, oprócz kilkunastu minut nudy, potem jest nieco lepiej – kolejne dwa „Dreams Are More Precious" i "Last Time by Moonlight" są zupełnie ładne. Znowu przerwa i warty zainteresowania „My! My! Time Flies!”. To chyba najbardziej nietypowy numer jaki nalazł się na jakiejkolwiek płycie Enyi – nawet lekko bluesujący, z normalną, konkretną gitarową solówką! No i to byłoby na tyle dobrego. Czyli pięć piosenek. Mało. Tak na słabe sześć gwiazdek najwyżej.
Niezbyt okazałe zakończenie cyklu. Ale zwykle tak jest, że im dalej w dyskografię tym więcej drzew, tym gorzej. Trzeba jednak przyznać, że Enya w swojej prawie trzydziestoletniej solowej karierze właściwie żadnej wpadki nie miała. Nawet i to „And Winter Came…” wcale nie jest złe – w najgorszym razie średnie. To zawsze była artystka, która nie miała absolutnie żadnego „parcia na szkło”, zawsze robiła wszystko po swojemu i może dlatego wydawała płyty tylko wtedy, kiedy faktycznie miała coś do powiedzenia. Z drugiej strony większość jej kariery, to pogoń za „Watermark”, bo zdarzyła jej się płyta-ikona współczesnej muzyki rozrywkowej. Czy potem udało jej się wyjść z cienia rzucanego przez ten album? Zrobiła bardzo dużo, żeby tak było. Nagrała kilka krążków, które sprzedawały się nawet lepiej niż „Watermark”, ale jednak dla bardzo wielu słuchaczy Irlandka będzie przede wszystkim „tą od Orinoko”. Na szczęście nie dla wszystkich – nie można zapomnieć, że mimo swojej „niemedialności” jest jedną z największych postaci muzyki rozrywkowej ostatnich 25-30 lat, że sprzedała około 50 milionów płyt, że stworzyła swój własny, specyficzny, niepodrabialny styl, że lubią ją wszyscy – i papieże, i metale.