Enya.
Odcinek czwarty – “Having A Good Time”, czyli jest dobrze.
Nie przypominam sobie tej płyty. To znaczy nie przypominam sobie jej z tego okresu, kiedy się ukazała. Co innego miałem wtedy na głowie, a i wtedy dostęp do nowej muzyki był dosyć utrudniony. W radiu nic nie puszczali, a ceny kaset i płyt poszybowały pod niebo, bo kilkanaście miesięcy wcześniej rozprawiono się w Polsce z nielicencjonowanymi dostarczycielami muzyki. Wydaje mi się, że trafiła do mnie dopiero razem z kolejną, "A Day without Rain". Może dlatego do tej pory trochę myli mi się kolejność w której się ukazały?
Jest lepiej. Od "Shepherd Moons" na pewno. Ale to i tak dobrze. Bo można było się spodziewać, że po "Watermark" będziemy mieli do czynienia z stopniowym obniżeniem muzycznych lotów i koniec końców będziemy mieć coś w rodzaju Yanniego w spódnicy. Na szczęście spadkowa tendencja została powstrzymana i jak to historia pokazała na ładnych kilka lat.
Jak zwykle zaczyna się od instrumentalnego, lub prawie instrumentalnego utworu tytułowego, też jak zwykle, bardzo dobrego. Potem mamy, tak jak na poprzedniej płycie coś singlowego - w tym przypadku "Anywhere Is" - moim zdaniem lepsze niż "Carribean Blue". Następne jest "Pax Deorum", czyli coś w stylu "Cursum Perficio" - czegoś takiego zabrakło mi na "Shepherd Moons". Trzeba przyznać, że ta trójka wypada bardzo dobrze. Tak samo jak kilka utworów kończących cały album. I do tego trudno znaleźć tutaj coś ewidentnie słabszego, bo po drodze jest na przykład urokliwe "China Roses". Cała płyta jest dokładnie taka jak już nas Enya od kilku lat przyzwyczaiła – ani na jotę jednak w tę, czy tamtą stronę.
"The Memory of Trees" to album na poziomie nieznacznie niższym niż debiut, a to już spore osiągnięcie. Chyba o tyle gorszy, że "Enya" nie była tak ładna, taka nieco bardziej "chropawa". A tu tak troszeczkę za dużo słodyczy, przydałoby się trochę więcej utworów w stylu "Pax Deorum", a mniej takich jak "Hope Has A Place". Ale słucha się jej bardzo przyjemnie. Milutka rzecz, uczciwe osiem gwiazdek.