Covery Dylana? Toż to świętokradztwo! Może dla niektórych. Dla mnie to podanie wybitnych tekstów w zdecydowanie bardziej strawnej formie (i tu już widzę te ogniki zła w oczach czytających).
Ale od początku. W roku 2007 na ekranach kin pojawił się film „I’m Not There”, będący portretem jednego z najważniejszych twórców muzyki XX wieku – Boba Dylana. Film przyjęto oklaskami, nagrodzono, a potem… wydano album ze ścieżką dźwiękową. I tu zaczynamy zacierać ręce.
Album zawiera 34 (!) kompozycje i jak łatwo się domyśleć – z racji ogromu utworów nie wszystkie z nich zostały wykorzystane w filmie. Reżyserowi filmu udała się rzecz niebagatelna – zgromadził on bowiem plejadę ponad 30 uznanych wykonawców, takich jak Mark Lanegan, Sonic Youth, Yo La Tengo, Cat Power czy The Black Keys, mając dla każdego z nich do nagrania jeden, góra dwa utwory. Dla fanów Boba Dylana powstałe covery są hołdem złożonym jego twórczości, dźwiękowym pomnikiem wykutym przez spadkobierców przetartej przez niego ścieżki. Dla osób jednak, które nigdy z jego twórczością nie były za pan brat – jest to wreszcie możliwość posłuchania klasyki bez konieczności zagryzania zębów.
Zdecydowanie najmocniej świecącą gwiazdą w tej plejadzie jest tytułowy utwór „I’m Not There” w wykonaniu Sonic Youth. Idealnie wyważony, ze swobodnie płynącą melodią, stopniowanym napięciem i nieco romantycznym, rozmarzonym śpiewem. Jak dla mnie – zupełne przeciwieństwo pierwowzoru. Z kolei „The Moonshiner” w wykonaniu Boba Forresta tchnie nutą country – przy słuchaniu utworu mimowolnie można sobie wyobrazić kowboja przy ognisku, bębniącego palcami po strunach gitary. Mroczny głos Marka Lanegana pokolorował z kolei kompozycję „Man in the Long Black Coat”. Nadał jej zdecydowanie silniejszy wyraz, głębię i tajemniczość. Coś, czego zabrakło w wersji twórcy utworu. Ciepły głos wokalistki z Yo La Tengo i – już wspominane – słodkie rozmarzenie sprawia, że przy utworze „4th Time Around” mimowolnie zaczynamy się kołysać…
I tak przez cały dwupłytowy album – przez 34 utwory. Być może przyczyną mojej niechęci do Boba Dylana jest różnica pokoleniowa. Podwaliną moich preferencji muzycznych były zespoły z początku lat XXI wieku, a szperanie w protoplastach często kończyło się nieprzyjemnym zgrzytem. Być może to, że dziś covery jego utworów tak podbijają moje serce jest również symptomem wielkości ich twórcy, umiejętności tworzenia czegoś ponadczasowego.
A może ten album to zbiór diamentów, które po tylu latach wreszcie zostały oszlifowane (i tu znów widzę ogniki zła w oczach czytających)?