Czas na płytę, która w zeszłorocznym mym osobistym rankingu albumów roku (czyt. drabinie boskich bytów) zajęła chlubne 3. miejsce. Płyta jednak polskiego eteru nie zawojowała…
Płyta powstawała 30 lat i jak podaje Michael Gira – jest zwieńczeniem działalności jego zespołu. W tym czasie powstawał powoli najbardziej innowacyjny, niezwykle spójny tematycznie i kompozycyjnie, rozbudowany album w dorobku zespołu. Jak mówił sam autor: „Głównym celem jest ekstaza (…). Chcę stworzyć coś całkowicie bezkompromisowego: najlepszą możliwą muzykę”.
Drodzy Państwo, oto jest najlepsza możliwa muzyka.
Od strony technicznej: album dwupłytowy. Prawie dwie godziny muzyki, gdzie najdłuższy utwór trwa ponad pół godziny. Ekstaza trwająca tak długo może być albo niebezpieczna, albo rozkosznie uzależniająca. Wpadamy w trans już od pierwszych okrążeń płyty („Lunacy”), gdzie szaleństwo Giry od razu wybija nas z rzeczywistości. Gitary wielokrotnie powtarzają te same szarpnięcia, perkusja natomiast nabiera coraz szybszego rytmu. I za chwilę słyszymy głosy, które recytują przerażające słowa: Eat the beast/Keep him it/ Take the blade. Sami zaczynamy popadać w obłęd.
Z zamkniętymi już oczyma docieramy do tytułowego „The Seer”. Nie ma takiego umysłu słuchacza, takiego ciała i serca, które oparłoby się tym zaklętym dźwiękom. Dzwony, bębny, długie sekwencje instrumentów mające wbić nas w rytm. Mamy przestać myśleć, by zacząć widzieć tylko oczami wyobraźni świat Giry. Muzyka prowadzi nas zdradziecko coraz głębiej, mistrzowsko zniewalając zmysły. Umysł popada w obłęd, gdy dociera do niego owo wizjonerskie I see it all. Po tym utworze zostajemy już całkowicie zdobyci, takie muzyczne pranie mózgu.
Dalej słyszymy Jarboe, która powraca ze swym równie diabolicznym głosem. I wciąż: celowo powtarzane sekwencje, teksty wchodzące na coraz wyższe tony – jakby sprawdzające naszą wytrzymałość.
Ten album to prawdziwa muzyczna epopeja, która w momencie wydania na świat stała się historyczna. Czysta psychodelia wwiercająca się w umysł. Kryształ, tytułowo wizjonerski, nie jest jednak błękitnie przejrzysty. Jego krystaliczność to czysta czerń, przez którą widać… widać mroczny, ciemny las i kogoś błąkającego się między konarami. I wizjonera. Nieśmiertelnego. Przeklinającego swą nieśmiertelność. To siła złowieszczo wszechwiedząca, niepokonana, szepcząca nam do ucha: Zło nadchodzi.
Zadziwiający jest jedynie fakt, jak album ten został niedoceniony. Z trudem można było go usłyszeć na Trójkowych audycjach. Nawet jego zakup przez pewien czas sprawiał trudności. Swans postawili bardzo wysoko poprzeczkę. Być może tak wysoko, że idea ta, będąca uosobieniem doskonałości, stała się dla niektórych niedostępna…
Nota bez wahania najwyższa. Michael Gira osiągnął najwyższy szczebel muzycznej ekstazy. To album wprawiający słuchacza w obłęd. Siła jego jest jednak tak potworna, że przywłaszcza sobie nie tylko duszę, ale i ciało. Na żywo bowiem zespół tak hipnotyzuje zmysły, że zaprawdę powiadam Wam – w pamięci pozostaje niewiele. Zaledwie wrażenie i obłąkane szczęście w oczach.
I zawsze przy tego typu albumach zadaję sobie pytanie, jak człowiek jest w stanie stworzyć taką muzykę?
Może to tylko… Wizjoner.