Jesiennej melancholii ciąg dalszy.
Któż by przypuszczał, że w słonecznej, zawsze ciepłej Grecji, gdzie słońce truchleje jedynie nocą (a nie jak u nas – przez pół roku) powstanie album tak głęboko wprawiający w zadumę? Cóż, na pewno nie ja. Grecja i post-rockowe brzmienia?!
A jednak. No Clear Mind to zespół pochodzący dokładnie z Krety (jeszcze cieplej…). Prawie nieznany szerszej publiczności, koncertuje głównie w swym rodzimym kraju. Skojarzeniowo to klasyka post-rocka : delikatne brzmienie instrumentów i wokalu, przestrzenie, utwory instrumentalne, pełne napięcia i końcowej eksplozji. Odróżnia go jednak nieco bardziej „słoneczny” wydźwięk całego albumu, jakby to śródziemnomorskie ciepło jednak przedarło się mimochodem do utworów.
Płytę rozpoczyna – jak to często w tej „szufladce” bywa – utwór instrumentalny. Dalej słyszymy obok tradycyjnych gitar – cymbałki. I wokal – może nieco mało wyraźny, jakiś taki niecharakterystyczny, ale w klimat utworów wpisujący się idealnie. „Static” to już post-rockowy majstersztyk – kompozycja bez słów, swobodnie się rozwijająca by nieść nas na coraz wyższych dźwiękach. Wszystko wyważone – bez żadnego mocnego uderzenia w bęben czy wirtuozerii na strunach. Brnąc naprzód słyszmy gitarę akustyczną do słów… cóż, może nieco ckliwych, ale spokojnie można to wybaczyć. Teksty powtarzające się w tego typu utworach tu również nas nie omijają: spadanie gdzieś w dal w uczucie całkowicie pochłaniające, samotność i rezygnacja z walki. Przejmujący „One” to zderzenie muzyki energetycznej, podbitej rytmami jak ze świata elektroniki z wielokrotnie powtarzanymi słowami: I got no soul/ I’m all alone. Później połączenie rytmicznych bitów z typową, post-rockową gitarą, gdzie jej brzmienie narasta, narasta… Wyśmienita aranżacja.
Zbliżamy się ku końcowi: „Nuclear Mind”. Delikatny, nieco szepczący męski wokal faluje wśród muzyki, jakby dobiegał z nieco odleglejszej przestrzeni. Nachyla się nad naszym uchem, pytając: Don’t you ever want to fly… ?
A my marzymy, lecąc w przestrzeń na skrzydłach tej muzyki.
Docieramy do słońca („A New Sun”). Spokojny, ciepły utwór otula nas. Minimalistyczny – zaledwie kilka drgnięć struną, kilka ruchów opuszków nad klawiszami, rozmarzony szept. Wszystko to przechodzi w cudowną melodię pełną bajkowych pejzaży. Zdecydowanie najdelikatniejszy utwór albumu. Kończymy wybijając nogą rytm, budząc się nieco z tego letargu („Alone and Together”). Słowa może nie pokrzepiają, melancholia przemycona jest w każdym zdaniu, ale mimo tego uczucie ciepła pozostaje.
Nie ma tej płycie nieudanych kompozycji. Każda jest idealnie wyważona, „wypieszczona”. Kto nie zna – niechaj nadrabia! Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam – warto. Wahając się między skalą ocen daję mocne 8. I podpisuje się pod tą notą własną krwią – bo Panowie naprawdę sobie zasłużyli.