Godzina druga w nocy. Półmetek Trzeciej Strony Księżyca. Jestem już co najmniej jedną nogą w świecie Morfeusza, gdy słyszę taką oto zapowiedź:
Przechodzimy teraz do płyty zespołu, na które to wydawnictwo musieliśmy czekać 22 lata. I jest to jedna z najciekawszych płyt, jakie dotychczas ukazały się w 2017 roku […]. Ich płyty nagrane w latach 90. noszą – można powiedzieć – status płyt kultowych […]. Kilkanaście tygodni temu, podobno spontanicznie, za pośrednictwem facebooka transmitowali koncert, który był w Londynie. Zorganizowali go w ciągu kilku dni, zaprosili fanów, powiedzieli „Promujemy nowa płytę”. Ja oglądałem i słuchałem tego koncertu za pośrednictwem internetu i powiem Państwu, że już wtedy byłem przekonany, że ta płyta będzie NIESAMOWITA, że będzie to niezwykły materiał[1].
Podczołguję się zatem do głośnika, zaintrygowana. Słyszę pierwsze dźwięki utworu. I fragment drugiej zapowiedzi:
Osiem kompozycji i NIE MA – proszę mi wierzyć – słabej. Naprawdę warto zaopatrzyć się w ten krążek i słuchać go, słuchać, słuchać i słuchać[2]…
Teraz następuje efekt uderzenia: utwór „No Longer Making Time”. Słucham z zapartym tchem, otwierając coraz szerzej oczy ze zdziwienia. Tamtej nocy, przy pełni Księżyca, zakochałam się w zespole Slowdive.
Ich najnowszy album można opisać za pomocą wielu przymiotników, porównań i metafor. Moim zdaniem w zupełności wystarczy stwierdzenie, że album ten jest po prostu Pięknem – niezaprzeczalnym, być może ponadczasowym. Materiał powstał w wyniku spontanicznej pracy twórczej muzyków, bez wcześniejszych założeń czy ustaleń odnośnie jego brzmienia. Chociaż nie… było jedno założenie. Wiedzieliśmy, że ta płyta ma być inna od poprzednich. I… dobra[3]. Mając w głowie tę ideę, członkowie zespołu przekroczyli próg The Courtyard Studio, które ponad dwadzieścia lat temu było świadkiem nagrywania ich poprzednich albumów. Te najnowsze utwory powstawały na zasadzie niczym nieograniczonej pracy twórczej. Muzycy pozwolili, aby to emocje nimi kierowały. Wykorzystywali w pełni możliwości studia nagraniowego, brzdąkając na znajdujących się tam instrumentach, wśród których znajdował się również fortepian. Trochę na zasadzie: A pogram sobie. Ciekawe, co wyjdzie. W tym przypadku wyszedł majstersztyk pod nazwą „Falling Ashes”.
Przyznam, że już naprawdę od długiego czasu nie zetknęłam się z albumem, który wywoływałby u mnie ciarki na plecach. I nie chodzi tu o przysłowiowe „ciary”, tylko o to rzeczywiste odczucie, kiedy podczas słuchania albumu przez mój kręgosłup przechodzi przyjemne mrowienie, a skóra cierpnie jak na mrozie. No bo jak tu pozostać obojętnym, kiedy niewinne dźwięki najpierw nas oswajają, a potem ciągną za sobą ku tak pięknej melodii, że oczy same się zamykają („Slomo”) ? I jak tu otworzyć te oczy, skoro melodia ta trwa przez kolejne 40 minut? Jak powstrzymać błogi uśmiech, kiedy zmysły – przy zetknięciu z takim Pięknem – w naturalny sposób odprężają się, uspokajają? Jak powstrzymać zachwyt przed muzyczną konstrukcją utworu, słuchając końcowej ballady „Falling Ashes”, która najpierw wodzi nas za nos, potem – w środku utworu – zatrzymuje w miejscu, zmuszając, abyśmy trwali w jakimś nieokreślonym stanie zawieszenia, a następnie – już całkowicie bezwolnych – zabiera ku końcowi? Jak tu nie otworzyć szeroko oczu ze zdziwienia, kiedy doświadczamy tego po raz dwudziesty, trzydziesty?
Wiem, że niektórzy oszaleli na punkcie tego wydawnictwa. Inni z kolei wolą zachować zdrowy dystans, wstrzymując się z oceną do momentu, gdy album zacznie mierzyć się z najbardziej nieubłaganym krytykiem – upływem czasu.
A ja? A ja się po prostu zakochałam.
[1] Program Trzeci Polskiego Radia, „Trzecia Strona Księżyca”, emisja: 11.05.2017 r. Fragmenty zapisane wielkimi literami podkreślają intonację redaktora.
[2] Tamże.
[3] Neil Halstead w wywiadzie dla FaceCulture: https://www.youtube.com/watch?v=RxRkG3mHR0E, https://www.youtube.com/watch?v=8CJAEk2uE2c.