Muzyka Slowdive wymykając się prostym konwencjom właściwie nie stanowi specjalnego zaskoczenia. Słuchacz, obeznany z różnymi nurtami współczesnej muzyki spokojnie na Souvlaki odnajdzie elementy wielu z nich. Slowdive bowiem prochu nie wymyślili, aczkolwiek trudno byłoby powiedzieć, że dźwięki serwowane przez grupę to jakieś wyraźne nawiązania do tego, czy innego wykonawcy. Zaczyna się od Alison – to potencjalny przebój, o niebo lepszy od każdego z lansowanych ostatnio nagrań Coldplay. Przyjemna melodia, wpadający w ucho tekst. Idealny początek. Takich nagrań, którymi będzie można się zachwycić zarówno dzięki przyjemnej aranżacji, jak i przemykającej przez palce melodyce jest na tej płycie znacznie więcej. Choćby kolejny Machine Gun. Brzmienie jak za najlepszych lat Cocteau Twins, śpiew niczym najlepsze lata Tears For Fears. Wszystko oparte na symfonicznych brzmieniach klawiszy i gitarach a’la The Cure.
Za każdym razem, gdy słucham tej płyty i zachwycam się, dajmy na to nagraniem 40 Days nie mogę wyjść z podziwu, jak to możliwe, że ta muzyka pozostaje tak nieznana szerszemu odbiorcy. Wiem, wiem – nie jesteś promowany przez wielkie wytwórnie – nie istniejesz dla świata. Ale przecież w dobie Internetu, powszechności różnych opinii na forach sieciowych, wymieniania się poglądami należałoby oczekiwać więcej. Przecież Slowdive bezwzględnie zasługuje na uznanie słuchaczy, którzy poszukując dobrej, zaangażowanej muzyki chcą coraz to nowsze rejony odkrywać. Jak choćby takiego Sing, mającego w sobie coś z filmów Davida Lyncha (i muzyki Badalamentiego), gdzieś tam zahaczającego o klimaty 4AD. Ten utwór po prostu rzuca na kolana.
A przecież nie sposób przejść obojętnie obok Souvlaki Space Station. To taka symfoniczna nowa fala, połączona z gotykiem i przetykana progresywnymi partiami gitary. Absolutne mistrzostwo świata. Początkowo wydaje się, że to będzie zwykła, dość rytmiczna piosenka, ale gdzieś w połowie utworu wszystko już jest jasne – takie odjechane brzmienie, którego dziś nie powstydziliby się i Sigur Rós, i Porcupine Tree, i Archive chwyta za gardło soczystą ścianą dźwięku. A dalej - When The Sun Hits - moje ulubione nagranie. Połączenie kilku elementów, tak nieśmiało zaznaczonych w poprzednich utworach tutaj idealnie układa się w mozaikę współczesnej muzyki. Takiej, która … dopiero miała nadejść! Bo spójrzcie na datę wydania tej płyty – 1993 rok. Wtedy nikt prawie tak nie grał. Te czasy miały dopiero nadejść.