Gdy John Lomax zabierał się za opisywanie historii muzyki nazwanej przez niego później folkową, dziadkowie niektórych z nas nie byli jeszcze nawet w planach swoich rodziców. Stare dzieje. Zastanawiałem się kiedyś, co go do tego pchnęło? Można pójść na skróty, dowiadując się o przyczynach fascynacji ze słów tegoż muzykologa, tak tych pisanych, jak i zarejestrowanych na potrzeby Biblioteki Kongresu USA. Nie będziemy tak głęboko brnąć. Dziś zaiste, patrząc na dokonania tegoż badacza powiedzielibyśmy, nie wdając się w szczegóły, bo na to nie ma czasu, że po prostu koleś był pozytywnie zakręcony. Ostatecznie bowiem jak nazwać ochotę na tworzenie bazy piosenek nazwanych później „Cowboy Songs and Other Frontier Ballads”. Obecnie, przy całym naszym zaawansowaniu technologicznym jeździłby po kraju z jakimś gadżetem Apple’a albo Samnsunga, pisał bloga i wstawiał swoje filmiki na YT. Ale wówczas? Maszyna rejestrująca dźwięk mieściła się na ciężarówce Forda (!!). A to co nagrał, cóż… utknęło w archiwach i sięgają doń tylko naprawdę zapaleni fanatycy takich dźwięków.
No dobra… John Lomax? A co ma – zapyta ktoś nieelegancko – ten „Stary Piernik” do współczesnego nam muzyka z RPA, którego recenzję czytacie? Ano, okazuje się, że sporo.
Muzyka folkowa, rozumiana jako zbiór melodii i tekstów przekazywanych najczęściej ustnie w pewnej społeczności, pozbawiona winna być – by tak rzec – komercyjnej otoczki a zarazem cechować się autentycznością wykonawczą i swoistym idealizmem. Już pobieżnie analizując tę definicję widzimy, że taka muzyka dziś właściwie … nie istnieje. Jakkolwiek nie próbowalibyśmy zdefiniować folku, zawsze skądś wyskoczy nam element nie pasujący do całości. I tak sobie myślę, że mimo, iż teraźniejsza muzyka folkowa daleka jest od wypełnienia wszystkich warunków zawartych w encyklopedycznym pojęciu, to jej twórca, John Avery Lomax byłby… zachwycony. Patrzył on bowiem na muzykę folkową przez pryzmat „życia”. Nie traktował definicji jak świętości, zachęcał do szukania, inspirowania, korzystania z poszczególnych elementów przypisanych encyklopedycznemu wyrażeniu, ale… nie oczekiwał, że wypełnimy wszystkie jej części.
Toteż gdy artyści, biorący się za nagrywanie folku zrozumieją podejście Lomaxa, najczęściej wychodzi im dzieło ponadczasowe. Rzecz jasna składa się na to wiele czynników, nie zawsze pojawiających się w tym samym momencie, ale jednak. Gregory Alan Isakov na albumie That Sea, The Gambler dokładnie tak zrobił. Nie szukając poklasku, bez fanfar i promocji, autentycznie, swobodnie, z gitarą i niewielką pomocą kilku przyjaciół nagrał album, który w muzyce folk, tudzież w kilku innych gatunkach spopularyzowanych w ostatnich dziesięcioleciach będzie znaczył bardzo wiele. Choć – skoro ma być antykomercyjny – to pewnie się nie przebije i pamiętać o nim będą jedynie takie zwichrowane dusze, jak ja…
A jest o czym, bo od pierwszej, wybrzmiewającej nieśmiało nuty akustycznej gitary, poprzez kwilącą łagodnie solówkę slide w All There Is, aż po ostatnie ciche dźwięki The Moon Was Red And Dangerous Isakov zrealizował zalecenia mentora muzyki folk. W każdym kawałku drzemie moc. Spokojne, wyważone dźwięki gitary, śpiew naznaczony taką tęsknotą i luzem, aż dreszcze przechodzą po karku. Wszystko to oparte o bardzo przyjemne melodie. Aż chce się żyć. Chłonąć tę muzykę pobudzającą wyobraźnię. Że gdzieś jest nasz świat wyśniony. Tajemny, pozbawiony negatywnych uczuć i pieszczący duszę, niczym łagodna bryza podczas rejsu ku zachodzącemu słońcu.
Heh, co tu dużo gadać – słucham sobie The Stable Song, rozklejam się przy partii banjo i zapominam, że cokolwiek poza muzyką jeszcze się na tym świecie liczy. Ech…