Kwoon. Muzyka znikąd. Niewiele wiadomo o samym zespole, ale jak to zwykle bywa, nowe rzeczy pojawiają się niespodziewanie i pozostają z nami na zawsze. Tak też trafiło do mnie Tales & Dreams. Pomyślałem, wkładając płytę do odtwarzacza: ciekawe, czy do tej muzyki będę chciał jeszcze wracać. Zatem wcisnąłem „play” i… no właśnie. Po krótkim Intro zespół od razu zaczyna od trzęsienia ziemi. Delikatne brzdąkania na gitarze (takie z suwaniem palców po strunach), klawiszowe pasaże i narastający dźwięk wchodzącej sekcji rytmicznej, która nagle wprowadza nas w wielki świat. Jest kwiląca – w rytmie walca – swoją melancholijną solówkę gitara; niesie się w dal śpiew, taki od niechcenia, spokojny i wyważony wokalisty. A w finale, gdy rozmach osiąga rozmiary ravelowskiego bolera: śpiew zmienia się to w krzyk, to znów w szept, a zespół wyhamowuje, by ostatecznie wszystko zastygło po jednym uderzeniu perkusji. Takie jest nagranie I Lived On The Moon.
I takich pięknych kwiatków na tej płycie jest sporo. Jak choćby trzecie nagranie Blue Melody. Niby taka sobie pioseneczka, smyczki, lekko potraktowana gitara, aż w finale wszystko wybucha zgiełkiem, jest głośno, ech, co tam gadam, raczej GŁOŚNO! Aż ze zdumieniem spostrzegam, że mimowolnie kołyszę się w rytm perkusyjnych salw, wprawiony w trans klimatem nagrania. Cudo. A dalej? No cóż, jest równie wspaniale. The Beast chyba rzeczywiście ma obudzić bestię, bo te klawisze na początku są jak wzrok szaleńca. Tną na kawałeczki spokój ducha, jakim karmimy się od rana do wieczora każdego dnia. Właściwie, to w tym nagraniu niewiele się dzieje. Ale – jak wiecie – niekoniecznie trzeba potrząsać grzywą i prężyć klatę, by kolana miękły kobietom i mężczyznom. The Beast to klawiszowy pasaż, wsparty wsamplowanym oddechem. Nieważne kogo to westchnienia, a później chrapliwy oddech słychać. Ważne, że nerwowo oglądamy się za siebie, czując na plecach wzrok bezwzględnego kosiarza. I tak już do końca. Eternal Jellyfish Balet, zaczyna się jak pozytywka grana przez samotnego kataryniarza, który zabłądził w nasze czasy z niewielkiego galicyjskiego miasteczka. Ale dźwięk narasta, i nie zauważycie nawet, gdy nagranie się skończy.
I tak jest z każdym nagraniem. Niezależnie od tego, czy gra nam gitarowy zgiełk w Last Sundowi, czy to będzie marszowy Tinklëh, czy też monumentalny Kwoon (tak tak, nagranie o tytule takim jak nazwa zespołu). Muzycznie Kwoon stoją bardzo blisko kilku ulubionych przeze mnie zespołów. Na pewno najbliżej im do … Sigur Rós. Ta sama charakterystyczna orkiestracja nagrań, podobny nastrój i wykorzystywanie pojedynczych nut do tworzenia nieziemskiej atmosfery. A poza Sigurami? Trochę Massive Attack, trochę (nawet więcej niż trochę) Portishead. Na pewno gdzieś tam (pewnie za sprawą wokalu) przewija się duch Radiohead. A partie najbardziej melodyjne spokojnie mogłyby się znaleźć na którejś z płyt Coldplay.
Wiem, taki misz – masz, jednak bardzo dobrze sprawdzający się w rzeczywistości. To debiut, zatem nie pozostaje nic innego, jak czekać na kolejną płytę. Polecam, o Kwoon będzie jeszcze kiedyś głośno.