Są zespoły, którym komponowanie rzeczy pięknych zdaje się w ogóle nie sprawiać trudności. Tych parę wyjątkowych grup tworzenie niesamowitej czarującej aury ma chyba zakodowane w genach, bo wierzyć mi się nie chce, żeby coś tak fantastycznie naturalnego, swobodnego i przede wszystkim emocjonalnego wynikało tylko i jedynie z wprawy albo rzemieślniczego kunsztu. W tym elitarnym gronie znajduje się Kwoon, skromny i szerzej nieznany zespół z Francji, którego muzyka w porównaniu z dźwiękami tworzonymi przez gro innych kapel jest jak dzieła Moneta na tle pracy malarza pokojowego, choćby i najwyższej klasy.
Kwoon, oprócz piękna tworzonych dźwięków, poszczycić może się również nieprzeciętną otoczką graficzną; warto zwrócić uwagę na doprawdy fantastycznie bajkową i surrealistyczną animację do „I Lived On The Moon”, obok „The Door” jednego z najpiękniejszych utworów na debiutanckim wydawnictwie „Tales And Dreams”. W przypadku Kwoon, nawet zwykłe zdjęcia zespołu mają magiczną aurę. Nad tym wszystkim zaś muzycy czuwają osobiście, bez pomocy żadnej wytwórni płytowej.
Już debiut, pełny dźwięków subtelnych i stonowanych, a dzięki temu magicznie hipnotyczny, uznałem za płytę szczególną, jednak dopiero za sprawą „When The Flowers Were Singing…” Francuzi bardzo zbliżyli się do ideału. Brzmią trochę podobnie do Sigur Rós, jednak nie są tak beztroscy jak Islandczycy; z drugiej strony, tworzą dźwięki zbliżone do Mono, jednakże są chyba jeszcze bardziej bajkowi od muzyków z Kraju Kwitnącej Wiśni. Skojarzenia ze szwedzkim post-rockiem, a więc np. Ef albo pg.lost, również są całkiem na miejscu, ale… To przecież nie ma znaczenia. Istotne jest, że Kwoon za sprawą „When The Flowers Were Singing…” czaruje. Uwodzi bajkowym pięknym, zamkniętym zarówno w subtelnych i wyciszonych pejzażach, jak i hałaśliwych, ale przy tym po prostu niezwykle ładnych, partiach gitar. Już otwierający, krótki „Overture” przykuwa uwagę i zapowiada wspaniałą, muzyczną podróż. Następujący po nim „Great Escape” wciąga delikatną melodią – w tym miejscu powinniśmy już dać się ukołysać Kwoon. Charakter tej muzyki podkreśla brak ozdobników i minimalistyczne podejście do tworzonych dźwięków, taka swoista muzyczna oszczędność. Od tej reguły są jednak wyjątki, jak np. „Schizophrenic” – przy okazji mój faworyt – w którym kanonada dźwięków podparta przeszywającą partią wokalną bardzo skutecznie wwierca się w głowę.
Warto zwrócić uwagę, że większość kompozycji na „When The Flowers Were Singing…” nie jest raczej długa; jedynie przedostatni „Ayron Norya” nieznacznie przekracza dziesięć minut. Utwory nie mają przy tym raczej typowo piosenkowej struktury zwrotka-refren (można by tak określić co najwyżej „Schizophrenic”). Są to raczej czarujące, muzyczne krajobrazy malowane za pomocą ujmujących smyków, subtelnych gitar i pojawiającego się tu i ówdzie pianina. Wędrówka po krainie Kwoon z reguły jest spokojna, bywa jednak, że klimat staje się mroczny i bardzo wzburzony (główną rolę grają wtedy przesterowane i bardzo hałaśliwe gitary). Francuska dusza muzyków wplata mimochodem w te dźwięki nutkę romantyzmu i marzycielstwa, ale to tylko sprawia, że „When The Flowers Were Singing…” staje się jeszcze ciekawsza.
Kwoon poczynił stanowczy krok naprzód. Grają z głową, ale przede wszystkim grają z sercem i duszą. W ich przypadku, na szczęście, muzyka nigdy nie ograniczyła się tylko do nut, lecz co najwyżej do emocji, a jedyną granicą dla niej stała się wyobraźnia.
Przepiękna płyta.