Ostatnia dekada XX wieku przyniosła zmiany. Polityczne, których jednak nie będziemy dziś przywoływać, wystarczy, że takie były. Zmiany społeczne, i to te wynikające z tych wymienionych wyżej, ale także i takie, których dopatrzyliśmy się dopiero po latach, a wtedy prawie nikt ich nie zauważał. No i rzecz jasna świat odmienił się zwłaszcza w zakresie kulturalnym. A zwłaszcza muzycznym, co w sumie nie dziwi, gdyż ta już pod koniec lat osiemdziesiątych zaczynała uciekać przed panoszącą się wszem i wobec elektroniką. Przełom dziesięciolecia i początek owej dekady to urastający dziś do rangi mody blichtr Seattle. Ale nie tylko na szczęście. Przecież wtenczas pojawiły się albumy przełomowe, mające na lata świetle określić pewne brzmienia i harmonie. Niektóre okrzyknięto epokowymi, inne, choć miały nie mniejszy wpływ na ówczesny świat zniknęły zapomniane w mrokach dziejów.
W 1991 roku zadebiutowała grupa Slowdive. Ktoś zapyta… a kto to jest Slowdive? Wszak to jeden z tzw. zapomnianych zespołów, które obecnie (a właściwie od lat) grywają jedynie w odtwarzaczach grupki entuzjastów i napaleńców, a gdyby się tak skupić, to pewnie dałoby się fanów tego ansambla określić jeszcze bardziej pejoratywnymi zwrotami. I w jakim sensie byłaby to prawda, choć Slowdive to także zespół obdarzający słuchacza uzależnieniem. Swoistą katatonią wywołaną przez śliczną i marzycielską muzyką, którą dziś może i łatwo zdefiniować, ale wówczas jawiła się ona niczym gwiazda wyznaczająca kierunek. Swoisty anioł wielkomiejskiej melancholii.
Zatem członkowie brytyjskiego bandu zadebiutowali albumem Just for A Day i to rzeczywiście jest jeden taki dzień. Jedyny w swoim rodzaju. Dzień zdający się ostatnim tchnieniem radości w szarej poświacie życia. Od pierwszej nuty, do ostatniej wybrzmiewającej na płycie frazy mamy wrażenie obcowania z niebytem. Swoistym misterium sugerującym, że zawieszone w czasie i przestrzeni oczekiwania i pragnienia można zrealizować ale w innym świecie. Pełnym fantazji. Muzyka – na pierwszy rzut ucha gdzieś tam blisko niebezpiecznie tkwiąca obok poczynań brytyjskiej sceny niezależnej z drugiej połowy lat osiemdziesiątych. Ten styl komponowania, te harmonie, ściana dźwięków skrywających wokale… aż człowiek ma wrażenie, że tonie w nadmiarze barw wyczarowywanych przez muzyków. Ten album to kwintesencja stylu, wzorzec wręcz idealny. Ilekroć słucham melodyjnych wokali kontrapunktowanych zgiełkiem rozhisteryzowanej gitary mam wrażenie, że spadam w dół. W wielki, nieodkryty błękit oceanicznej głębi, dokąd dociera tylko tyle życia, ile sami ze sobą tam zabierzemy. Ta muzyka ma ogromny potencjał. A dziś bierze, że 3 miejsce na liście UK Indie w chwili debiutu nie pociągnęło zespołu w górę. Może sprawiła to medialna ofensywa grunge (wszyscy chcieli stękać i mamrotać do mikrofonu jak Cobain), a może po prostu Just For A Day wyprzedziło swoje czasy za mocno? Bo po latach, na przełomie stulecia i na początku XXI wieku pojawiło się sporo zespołów grających muzykę, której bardzo blisko do debiutu Slowdive.
A oni, cóż… nagrali potem jeszcze dwa genialne albumy i wydawało się do niedawna, że odeszli na półkę pokrytą kurzem, gdzie sięga wzrok napaleńców i dziwaków chłonących piękne dźwięki jak gąbka. Nic bardziej mylnego – grupa reaktywowała się w tym roku, ruszyła w sporą trasę koncertową po USA. A teraz jest już po tej stronie oceanu i miejmy nadzieję, że zawita również do naszego kraju…I to jest naprawdę znakomita wiadomość!