Prezentując kolejny album nie pasujący do stylistyki serwisu chcę od razu wyjaśnić, że nie oznacza to zmiany profilu Artrocka. Po prostu wydany w czerwcu 2000 roku album Riding With The King dwóch znakomitych muzyków BB Kinga i Erica Claptona idealnie wpasował się w moje ówczesne upodobania, o których szerzej pisałem w pierwszej w bieżącym – 2010 roku – recenzji (Marvin Gaye – What’s Going On). Dziś po prostu posłuchałem tej płyty ponownie, a że muzyka bluesowa nigdy się nie starzeje, to stąd ta recenzja.
Poza tym - wystarczy spojrzeć na nazwiska muzyków towarzyszących dwójce sławnych bluesmanów. Nagle okaże się, że wcale nie tak daleko od światka artrocka sytuuje się ten longplay. Doyle Bramhall II – gitarzysta, których zachwycał nasze poletko muzyczne na koncertowym albumie Rogera Watersa – In The Flash. Andy Fairweather – Low, znany zarówno z koncertów z Rogerem Watersem (jako członek The Bleeding Heart Band jeszcze w latach 80-tych), jak i ze współpracy np. z Georgem Harissonem. A oprócz nich m.in. Susannah Melvoin (żona wymienionego wyżej Doyle’a Bramhalla II) wraz z siostrą Wendy znana zarówno ze współpracy tak z Rogerem Watersem, jak i z Princem. Nathan East, grający z tyloma słynnymi muzykami, aż strach wymieniać, by któregoś nie pominąć, no i oczywiście Jimmie Vaughan – starszy brat słynnego Steve Ray Vaughan’a. Uff… wiem, czasami zdarza się, że taka plejada gwiazd nie potrafi sklecić porządnego kawałka. Na szczęście na Riding With The King jest inaczej.
Nie ma sensu wyróżniać poszczególnych utworów, bo jest to jeden z tych albumów, na których każdy z kawałków żyje własnym życiem, stanowiąc zarazem cząstkę genialnej całości. Brzmienie, surowe i czyste zarazem wiedzie słuchacza na spotkanie z bluesem, których choć wyszedł już z slumsów amerykańskiego południa i nie żebrze już o kilka groszy na piwo w przejściu podziemnym, to jednak nadal pozostaje autentyczną skargą nad losem zwykłego człowieka. A co najważniejsze – każdy z utworów – takich trzy / czterominutowych kawałków otwiera pole do popisów tych wszystkich instrumentalistów, którzy na longplayu wystąpili. BB King i Clapton śpiewają na tym albumie na zmianę. Grają na gitarach swoje solówki również przemiennie, a że potrafią budować nastrój w odpowiedni sposób, to i jest miejsce dla całkiem sporych partii solowych pozostałych muzyków. Dzięki temu płyta zyskuje swego rodzaju świeżość: tu nie ma mowy o próbie zdominowania albumu ani przez jednego, ani przez drugiego muzyka. Jest za to swoboda, lekkość i przestrzeń dla wspólnego grania. Gdyby dziś grano takie koncerty, jak na przełomie lat 60/70 – tych, to każdy z tych 12 utworów miałby po kilkanaście minut, a album składałby się z pięciu lub sześciu płyt. Taki w tej muzyce drzemie potencjał.
Riding With The King nieprzypadkowo w 2001 roku otrzymał Grammy Awards za najlepszy album w kategorii Best Traditional Blues Album. W pełni na takie wyróżnienie zasłużył. A że pomysł na nagranie takiej płyty powstał jeszcze w 1997 roku, podczas sesji świetnego albumu BB Kinga z duetami (Deuces Wild) to już zupełnie inna historia.