Hm, by tak rzec, wyobraźcie sobie połączenie Johna Coltrane’a, Steely Dan oraz Franka Zappy. Albo Mahavishnu Orchestra oraz Scritti Politti. Wyobrażacie sobie ? Nie - to dobrze, bo ja też nie. I w ogóle, co to za patos !!??
Ano ten patos to tekst rekomendujący wydaną w 2005 roku płytę amerykańskiego zespołu Umphrey's McGee. Grupy, która miała rzekomo połączyć różne style i gatunki, by zaserwować fanom progresywnego rocka co najmniej shake za więcej niż pięć dolarów.
I właśnie, o tym niżej.
Jest tak: pierwsze dwa utwory można sobie darować zupełnie. Niestety to zwykła rąbanina, na dodatek okraszona buczącym wokalem. Buczącym, bo można wręcz dojść do wniosku, że facet nie potrafi śpiewać. W sumie, to nie wiadomo, czy Umphrey’s McGee chcieli tu brzmieć jak któryś z kolei klon King Crimson. I tak nie ma to żadnego znaczenia. W Jajunk part I zrobiłoby się ciekawiej, gdyby zabijające wszystko zaśpiewy fałszujących muzyków oraz powielany stale schemat rytmiczny prowadzący właściwie donikąd. Na szczęście za sprawą łagodnego związania z kolejnym nagraniem, uzyskujemy coś na kształt minisuity. Z niezłą partią gitary, z przyzwoicie grającą sekcją rytmiczną. I tylko tak jestem (byłem) w stanie przebrnąć przez te nagrania. 13 DAYS to świetne nagranie, mające w sobie coś z ducha Rare Bird, coś z Caravan. Ta idylla nie trwa jednak zbyt długo - Jajunk II przywraca nas do szarej rzeczywistości.
W Bullhead city mamy nawiązania do stylu country i w sumie muszę powiedzieć, że w tym nagraniu wypadają przekonująco. Może więc trzeba zmienić kierunek poszukiwań?
I tak dalej, i tak dalej. Po którymś przesłuchaniu dotarło do mnie, jakie wzorce mogli stawiać sobie panowie z Umphrey's McGEE. Ta płyta nawiązuje bowiem - poza zespołami wymienionymi wyżej - do nagrań stechnicyzowanego YES. No tak - już widzę waszą radość - a tu nic bardziej błędnego. To po prostu gorsza pod każdym względem wersja Rare Bird. Taki Super Rare Bird, na dodatek nielot i ptasią grypą.
Niby to ma być rewelacyjny zespół ze Stanów, który wzorowo wypada na scenie. No dobrze, niech i tak będzie. Ale dla mnie zmiana wokalisty to podstawa.
W sumie - ani tu rozmachu interpretacyjnego Mahavishnu, ani odwagi Franka Zappy. Brak chwytliwości Steely Dan czy wrażliwości Coltrane’a. Ot, zwykła rzemieślnicza robota. Szkoda na nią czasu.
Nie polecam.