Grudzień 2011 roku, Gdańsk. Trwa właśnie festiwal SpaceFest! – sztandarowa inicjatywa tamtejszej wytwórni płytowej Nasiono Records. Zwieńczeniem dwóch dni, wypełnionych muzyką, która sadowi się gdzieś pomiędzy psychodelią a shoegaze, jest występ kilkunastu muzyków pod nazwą Pure Phase Ensemble.
Jakież to szczęście, że występ ten został zarejestrowany! Twór ten (bowiem zespołem czy też formacją ze swymi korzeniami trudno go nazwać) powstał jedynie dla występu na gdańskim festiwalu. Wymieszali się tu zarówno Wyspiarze, jak i muzycy rodzimi tworząc coś na wzór 13-osobowego zbiegowiska ludzi, mieszanki wybuchowej i spontanicznej supergrupy jednocześnie. Wśród nich znaleźć można członków takich zespołów, jak Towary Zastępcze, Marion czy Asia i Koty. A co jest w tym najciekawszego? Otóż - to, co wybrzmiało spod ich strun i bębnów zdecydowanie przewyższa dokonania zespołów godzinami szlifujących swe kompozycje w profesjonalnych studiach nagraniowych.
Płytę otwiera kompozycja „Electra Glide”, powoli wprowadzająca nas w nastrój całego przedsięwzięcia. Tu gdzieś odezwie się perkusja, tam saksofon – jakby instrumenty dopiero nabierały pewności w tym, co chcą wyrazić. Głos (tu: Joanna Kuźma) również nieco wycofany, dopiero wydobywający się, nabierający wyrazu, siły i mocy do artykułowania słów. Kolejny utwór „No Movement” to już prawdziwa instrumentalna kompozycja ze swymi szczytującymi momentami. Wokalnie udziela się tu przede wszystkim (jak i na całej płycie) Jaimie Harding. Mimo wielokrotnie powtarzanych tych samych tekstów nie popadamy jednak w monotonię, bowiem każde słowo jest potraktowane ze świeżością, jakby za każdym razem należało do niego dobrać nowy ton głosu. Cała płyta składa się bowiem z krótkich tekstów, wielokrotnie przewijających się między szaleńczymi dźwiękami muzyki. Konstrukcja – niczym sinusoida. Powoli wspinamy się na szczyt ("High Flats"), by gwałtownie opaść. Tym spowolnieniem jest kompozycja „Crucifixion (Traditional)”, która leniwie snuje się przez ponad 5 minut. Prym wiodą w niej przede wszystkim instrumenty dęte, grające wciąż tę samą, wręcz żałobną melodię. W tle natomiast – „przeszkadzajki”: zgrzyty, piski, falowania, szarpania. W końcu tło zwycięża nad pierwszym planem, by znów wybuchnąć i wspiąć się na szczyt owej sinusoidy. Docieramy do utworu „Bowie”. 16 minut muzyki wchłaniającej, budującej przestrzenie i niepozbawionej melodii. Ciche, wysmakowane dźwięki perkusji, gitar i saksofonów pewnie prowadzą nas w swym rytmie. Podobnie jak wcześniej – słowa ubogie, ale jak widać nie potrzeba ich wiele, aby utwór porażał swą mocą. Szepczący głos męski, w który wplata się delikatny wokal Joanny Kuźmy. Prawdę mówiąc – nieważne, że wciąż powtarzają to samo słowo. Magia tych dźwięków nie potrzebuje wyszukanych zwrotów. Dochodzimy do utworu wieńczącego dzieło – „Darkest Sun” . Naszą uwagę od razu przykuwa moc, spontaniczność i szczera radości wypływająca z tej kompozycji. Wpadamy niczym w trans, brnąc za fenomenalnym rytmem gitary basowej by nagle otrząsnąć się, gdy wszystkie instrumenty wybuchają ze zdwojoną energią. Jaimie Harding daje tu popis swoich zdolności, niekiedy wręcz z bólem wyrażając kolejne słowa, by na koniec wybić się na tle chórków Joanny Kuźmy. Płytę kończymy słuchając wiwatów – i sami wiwatujemy im w duszy.