Jeżeli ktokolwiek miał wątpliwości dlaczego Paul McCartney jest wielkim artystą, to właśnie nastał moment, w którym powinien przestać się zastanawiać. Któż inny doczekał się tak świetnego tribute albumu za życia? Nieczęsto się zdarza, że prawie pół setki wybitnych artystów nagrywa płytę poświęconą twórczości jednego z nich. The Art Of McCartney to 11 lat pracy, wiele nagrań, spotkań i wspólnego jamowania. Efekt? Momentami piorunujący. Cała kariera McCartneya ujęta została w 34 utworach zamieszczonych na dwóch albumach, a gigantyczne nazwiska aż biją po oczach – Billy Joel, Bob Dylan, Cat Stevens, Willie Nelson, Dr. John, Alice Cooper, Sammy Hagar, B.B. King, Jamie Cullum… i wielu, wielu innych. Lista naprawdę robi wrażenie i może onieśmielić niejednego fana, czy dziennikarza sięgającego po album. Z pewnością warto jednak z kompozycjami się zmierzyć i napisać kilka słów.
Bardzo jasnymi punktami są surowe kompozycje, pełne amerykańskiego ducha – „Things We Said Today” zaśpiewane przez Boba Dylana i „Yesterday” Williego Nelsona (trzeba tego posłuchać!). Doskonale spisuje się także Yusuf/Cat Stevens, który niezwykle umiejętnie łączy beatlesowski oldchool ze współczesną balladą. Swoje trzy grosze dorzucają głosy jazzowe, a wśród nich Connick Jr., który odśpiewuje „My Love” tak, jak zapewne zrobiłby to Chet Baker. Gdzieś na granicy między nowoczesnością, a starymi balladami jest Corinne Bailey Rea w „Bluebirds”. Na swój sposób McCartney’owi dziękuję też Barry Gibb w „When I’m 64” – poza zwykłą kompozycją, mocno rock’n’rollową, pojawił się zawadiacki klarnet i jazzowa obudowa.
Ciekawy jest fragment albumu wypełniony przez muzyków bluesowych, gdy po kolejne kompozycje McCartneya sięgają Dr.John, Dion, Allen Toussaint, Somkey Robinson i przede wszystkim B.B. King.
Nie zawsze jednak jest „inaczej”. Czasem brzmienia trącą klasyką. Tak jest np. w „Band On The Run” zespołu Heart, „Wanderlust” odśpiewanym przez Briana Wilsona, „Junk” Jeffa Lynna, czy „Jet”. W przypadku tych kompozycji doświadczamy szacunku i podziękowania w najczystszej gatunkowo formie (no, wciąż z pewnym amerykańskim zacięciem, ale i McCartney od niego nie uciekał). Zresztą współcześnie amerykańsko jest też, gdy wieje wiatr młodości za sprawą Owl City i ich „Listen To What The Man Said” (nawet tytuł wskazuje prawdziwy „tribute”).
Momentami jest też po prostu rockowo, z kopem. Najpierw Kiss i „Venus and Mars / Rock Show”. Zrobili oni w tym numerze to, do czego latami nas przyzwyczaili – mocne brzmienie, osadzone w rock’n’rollu i hard rocku. Bardzo stylowe granie sprawiające, że już po pierwszych kilku akordach wiemy, z kim mamy do czynienia. Podobać się może też stadionowe „Let Me Roll It” Paula Rodgera, czy „Helter Skelter” w wykonaniu przeżywającego drugą młodość Rogera Daltrey’a (naprawdę nie sądziłem, że on jeszcze będzie potrafił tak śpiewać!). Leppardowskie klimaty pojawiają się w „Helen Wheels” oraz w „Hi Hi Hi”. Rockowe numery wypadają bardzo dobrze.
Nie zawsze jest jednak tak różowo. Średnio udały się „Live And Let Die” oraz „Maybe I’m Amazed” w wykonaniu Billy’ego Joela. Z nieznośną manierą „Let It Be” wykonuje Chrissie Hynde z The Pretenders, a w ogóle nie przekonuje „Hey Jude” Steve’a Millera. Kompletnie nie wykorzystano także potencjału Alice Coopera, którego „Eleanor Rigby” jest chyba najsłabszym numerem na drugiej płycie…
Podsumowując, zazwyczaj ze spotkania artystów wybitnych wychodzą średnie kompozycje. Obawy mogły być tym większe, że tym razem do współpracy zaproszono muzyków wiekowych, a więc wzrosło zagrożenie nadmiernym sentymentalizmem. Mogły być „odgrzewane kotlety” i dom spokojnej starości wzajemnej adoracji. Na szczęście wszystkie obawy zostały szybko rozwiane. The Art Of McCartney to naprawdę udany tribute album – opisujący kawał historii, wielkiego człowieka, a zarazem zagrany i zaśpiewany na najwyższym poziomie.
Zastanawiająca jest jedna rzecz – dlaczego ta płyta ukazała się akurat teraz? Pomijając fakt, że takie pomysły realizowane są zazwyczaj po śmierci danego artysty, to ani nie mamy specjalnie okrągłych rocznic urodzin. Być może dlatego McCartney nie włączał się w tworzenie całej idei (też byłoby mi głupio), a nazwisko to pojawia się jedynie pod postacią syna, który z The Cure wykonał „Hello Goodbye”. Być może dlatego też mainstreamowe media wydają się w ogóle tego albumu nie zauważać. Przynajmniej w naszym kraju. A przecież jest tu pełno powrotów, twórczości artystów dawno niesłyszanych, a niezwykle uznanych…
Może nie jest to najlepszy moment na wydawanie The Art Of McCartney, ale niezależnie od decyzji marketingowych, otrzymaliśmy kawał świetnego grania od artystów, którzy mogłoby się wydawać zbyt wielcy, aby bić pokłony Paulowi McCartneyowi. Nic bardziej mylnego – raz jeszcze widzimy, że muzyka Beatlesów na zawsze zmieniła całą kulturę. Ten album tylko to potwierdza.