Na okładce tylko tytuł, więc celowo płyta nie trafia do przegródki z nazwą Peter Gabriel, choć mogłaby. Cóż, sama historia tego albumu jest już na tyle złożona i długa (zwłaszcza DŁUGA!!), że przytaczanie jej na potrzeby niniejszej recenzji byłoby zupełnym nieporozumieniem. Zatem do rzeczy.
Powiedzieć, że to płyta Petera Gabriela byłoby strasznym nadużyciem. Zwłaszcza, gdy spojrzy się na liczbę artystów, zaangażowanych w tej projekt. A przede wszystkim, gdy dotrze do nas informacja (specjalnie jej nie usunąłem z opisu płyty), kto odpowiada za poszczególne kompozycje. Zaczyna się od typowego gabrielowskiego nagrania - Whole Thing ma chyba wprowadzić w słuchacza w dobry nastrój, coby tak od razu nie oddał na plecy, gdy dopadną go dźwięki etniczne, panoszące się w kolejnych utworach. Whole Thing ma w sobie wszystko, do czego nas Gabriel przyzwyczaił: niezłą melodię, sporo smaczków, fajny tekst , a to wszystko zbudowane na porządnej rytmice. Nieźle, trzyma fason.
Kolejne nagranie – śpiewane przez Natashę Atlas Habibe - to już zupełnie inna bajka. Arabska melodyka, zupełnie inne brzmienie, niż to, do jakiego przywykliśmy w muzyce Gabriela. Ale przyjemnie się tego słucha, mimo, że momentami drażni uszy agresywne brzmienie typowo etnicznych instrumentów. Zresztą, mówienie o muzyce Gabriela w tym aspekcie jest nieporozumieniem – gdybym miał znaleźć odnośniki w muzyce współczesnej (znanej fanom rocka), to bez dwóch zdań wskazałbym na Yallah nagrany swego czasu przez Roberta Planta i Jimmiego Page na albumie No Quarter. Podkreślę raz jeszcze – przyjemna kompozycja. Dalej? Shadow Papy Wemba i Juana Canizaresa – to równie „dziwne’ nagranie, co wyżej opisane Habibe . Znowu inne brzmienie, odmienna melodyka i instrumentacja. Ciekawe, zdecydowanie „nie-rockowe” nagranie. Takie do posłuchania.
Klimatycznie (choć zarazem – w dobrym tego słowa znaczeniu - zwyczajnie) robi się przy Altus Silva, wykonywanym przez Josepha Arthura i Ronana Browne’a. To taki utwór bardzo blisko solowej gabrielowskiej stylistyki, zahaczający o nastrój skutecznie przez Petera kontynuowany na projekcie Ovo The Millenium Show. Ornamenty irlandzko – szkockie, fajna melodia i rytmika to zdecydowanie zalety tego utworu, zresztą wokaliści sprawiają się w nim bardzo dobrze, więc całości słucha się z przyjemnością. I pewnie z ochotą będzie się do tego fragmentu płyty wracać. Tym bardziej, że następujący po nim Exit Through You wykonywany do spółki przez Gabriela i Josepha Arthura idealnie kontynuuje przyjemny, typowo gabrielowski nastrój rozkołysanego rockowego grania. Sporo elektronicznych smaczków, ciekawe partie gitary podawanej niezwykle oszczędnie, no i oczywiście świetna współpraca pasujących do siebie głosów wokalistów – to zalety tego nagrania. Bardzo dobrego nagrania.
Everything Comes From You zaczyna się nieziemsko piękną partią fortepianu, a potem Sinead O’Connor wyśpiewuje jeden z piękniejszych fragmentów na tej płycie. Jak dla mnie – to jeden z faworytów tego albumu, niejako płynnie przechodzący w Burn You Up, Burn You Down. Tym razem Gabriel dopieszcza nas w typowy dla siebie sposób, tak dobrze znany nam choćby z płyty Up. Dobre nagranie, pełne werwy, ciekawy tekst i świetna gra instrumentalistów: dla mnie extra.
Forest, Levona Minassiana, Arona N'Diaye, Vernona Reida i Hukwe Zawose to coś z pogranicza muzyki, którą znamy ze ścieżki dźwiękowej z filmu The Last Temptation Of Christ. Początek zwłaszcza, sugerujący lub wręcz ociekający tamtym nastrojem doskonale łączy tamte dźwięki ze spontanicznością współczesnej muzyki spod znaku … grupy Deep Forest. I jeszcze Rivers – Vernona Reida i Marty Sebastyen (ach ta wokaliza!). Mistyczne, natchnione (i co z tego że trącące patosem) nagranie.
Big Blue Ball nagrywano bardzo długo. Niektóre nagrania dzięki temu straciły na świeżości, inne dopracowano do bólu. Po wysłuchaniu płyty mam nieodparte wrażenie, że gdyby zwykły słuchacz nie wiedział, że to projekt z udziałem Petera Gabriela, byłby to jeden z ważniejszych albumów 2008 roku. Słychać w tej muzyce Petera Gabriela. I to momentami bardzo. Dla jednych to wada, dla innych zaleta. Całe szczęście, że zaliczam się do tych drugich.
Polecam. Bardzo dobry album.