Trent Gardner to muzyk kojarzony przede wszystkim z zespołem Magellan. Albumy, które wychodzą spod jego ręki rzadko zdobywają sobie rozgłos - nawet jeśli gościnnie występują na nich panowie z Dream Theater. Jego kompozycje są specyficzne, eksperymentalne, wymagające dla słuchacza. Muzykę Amerykanina chciałbym przybliżyć prezentując jego największe osiągnięcie, concept album traktujący o życiu Leonarda da Vinci.
Do odegrania całej historii Gardner postanowił użyć kilku wokalistów, jako czołowego artystę renesansu obsadzając samego Jamesa LaBrie. W tym miejscu chcę wyrazić zachwyt dla wokalisty Dream Theater - "Scenes from a memory", "The human equation", "Leonardo - the absolute man" - wszędzie odegrał główną rolę i spisał się przy tym znakomicie. Nie znaczy to, że zdominował on całą płytę - nie gorzej od niego spisuje się Lisa Bouchelle, która zachwyca swą ciepłą, głęboką barwą głosu.
Słuchając albumu Gardnera można poczuć się trochę jak na dobrym musicalu. Prym wiodą przede wszystkim wokale, kroku dotrzymują im klawisze. Gitary odzywają się rzadko, ale gdy już dają o sobie znać, to z pełną mocą. Niejednokrotnie zostały użyte instrumenty dęte, takie jak trąbka czy puzon. Często pojawiają się też chórki, słychać tu wyraźną inspirację Queen. Z tak bogatym zestawem przeniesienie się w czasy renesansu nie stanowi dla słuchacza najmniejszego problemu.
Aranżacje nie sprawiają przy tym wrażenia przeładowanych, nie ma przerostu formy nad treścią. Melodie ułożone przez Gardnera są świetnie pomyślane, dopieszczone w najmniejszym szczególe. Niech za przykład posłuży balladowa "Mona Lisa" - po wstępie w wykonaniu Jamesa LaBrie do samego końca jesteśmy bombardowani taką różnorodnością wokali, że może zakręcić się w głowie.
A przecież to tylko niewielka część całości. Weźmy chociażby taki zakręcony, progmetalowy "Apprentice", z niesamowitą wiodącą partią klawiszy. Albo "This Time, This Way" - najbardziej przebojowy utwór na płycie, co nie oznacza w żadnym wypadku muzyki mdłej i ckliwej. Gardner dał tu z siebie wszystko, perfekcyjnie dobrał też wokalistów. Duet LaBrie/Bouchelle wytworzył niesamowity ładunek emocjonalny, stłoczony na tych sześciu zaledwie minutach. Szkoda, że tylko tyle - śpiewają jakby robili to razem od zawsze.
Wybrałem utwory różniące się między sobą, a zarazem najbardziej reprezentatywne. Album broni się jednak przede wszystkim jako całość - nie ma tu kawałków słabych, nietrafionych. Ci, którzy szukają czegoś oryginalnego, innego od tego co słyszeli do tej pory, z pewnością nie będą zawiedzeni. Gardner zawsze bowiem chodził własnymi ścieżkami, które tym razem zaprowadziły go do stworzenia arcydzieła.