Lata 1996-1997 dla muzyków Symphony X stały pod znakiem wytężonej pracy. Wtedy to bowiem powstawał ich trzeci (zwykle najważniejszy w karierze każdego zespołu) album - "The Divine Wings of Tragedy". Można śmiało stwierdzić, że spełnił oczekiwania i wyznaczył artystom ścieżki, na które chętnie powracali w przyszłości. Symphony X często porównuje się z Dream Theater - trochę słusznie, a trochę jednak nie. Wprawdzie jest to ewidentnie prog metal, jednak oparty na innych pomysłach. Mamy do czynienia z muzyką bardziej symfoniczną, na co wskazuje już sama nazwa zespołu, nie brak też patentów heavy/power metalowych. Symphony X zdecydowanie częściej sięga też po połamaną rytmikę, choć perkusista gra zdecydowanie mniej brawurowo niż Portnoy.
Płytę otwiera dynamiczny "Of Sins and Shadows", z niesamowitą zwrotką. Tnąca szybko gitara, wyraziste klawisze no i Russel Allen - w świetnej formie. Muzycy galopują niesamowicie, wejście chóru zapiera dech w piersiach. Zaraz potem wchodzą szalone popisy solowe, tandem Romeo/Pinnella niczym nie ustępuje temu znanemu z Teatru Marzeń. Niebywałe, ile pomysłów udało się zmieścić w niespełna 5 minutach. Nie ma mowy o zwolnieniu - "Sea of Lies" to kolejny ładunek energii, choć został w niego wpleciony akustyczny motyw. Na uwagę zasługują nieziemskie solówki, a przede wszystkim genialne w każdym calu solo klawiszy.
"Out of the ashes" świetnie spełnia rolę albumowego przeboju. Na starcie mamy do czynienia ze swojego rodzaju klawiszową polką, po czym muzycy ruszają z pasją. Wrażenie robi refren, niesamowicie melodyjny (uwaga: możecie się od niego prędko nie uwolnić), ciekawe są też fragmenty zaśpiewane przez chór. Pierwsza wersja "The Accolade" (drugą muzycy nagrali na "The Odyssey") przynosi słuchaczowi uspokojenie. Kawałek bardzo klawiszowy, rewelacyjnie zaśpiewany przez Allena. W zwrotce Pinnella, Romeo i Allen świetnie się uzupełniają, refren należy już tylko i wyłącznie do wokalisty - kto inny mógłby TAK śpiewać do TAKIEJ muzyki? Utwór trwa prawie 10 minut, sporo więc w nim instrumentalnego szaleństwa. Siódma minuta to już niemalże wyciszenie... jednak wejście dźwięku dzwonów zwiastuje najbardziej klawiszowy moment płyty. Po prostu - trzeba usłyszeć samemu.
"Pharaoh" to powrót do ciężaru, rusza riffem z połamaną partią basu w tle. Zaraz potem wchodzą klawisze, wprowadzające "egipski" klimat, w końcu tytuł do czegoś zobowiązuje. Utwór dość ciekawy, na tle reszty wypadający jednak słabiej, nie zapadł mi specjalnie w pamięć. Z "Eyes of Medusa" sprawa miałaby się podobnie, gdyby nie niezawodny wokalista. Zaśpiewał tu z charakterem, w refrenie wręcz z agresją. W dalszej części utworu dobrze wypada zwolnienie w postaci mrocznej partii gitary i klawiszy. "Witching hour" to kawałek przepełniony melodią, ze świetnym, ciężkim riffem na samym początku. Gdyby nie "Out of the ashes" - byłby to najbardziej "śpiewny" kawałek z tej płyty.
"The Divine Wings of Tragedy" - utwór tytułowy. Ponad dwudziestominutowe DZIEŁO, wymykające się spod naszej skali ocen. W warstwie tekstowej jest to obraz Apokalipsy, genialny pomysł i jeszcze lepsze wykonanie. Po rozbudowanym wstępie w wykonaniu chóru, rusza marszowy riff, kreujący nomen omen apokaliptyczny nastrój. Gdy dochodzą klawisze, aż ciarki przechodzą po plecach. Zespół rusza szalenie do przodu, każdy z muzyków daje tu z siebie wszystko. I w tym momencie następuje mój ulubiony moment na tej płycie - akustyczna gitara w dialogu z fortepianowym brzmieniem - wypada to niesamowicie. A kiedy do tego Romeo uderza już elektrycznie, nie sposób się nie zachwycić. Dopiero w szóstej minucie do zespołu dołącza Allen, doskonale odnajdujący się w połamanej rytmice serwowanej przez instrumentalistów. Jego śpiew jest pełen melodii i patosu, ale w rozsądnej i wyważonej dawce. Chwila, wyciszenie? Ależ skąd, zespół dopiero się rozkręca. Raz po raz zachwyca nas połamanymi riffami, zakręconymi solówkami... nie opisałem nawet połowy "TDWoT", jednak myślę, że nie muszę nikogo dalej zachęcać do przesłuchania. Tym bardziej, że z każdą minutą robi się coraz ciekawiej.
Na sam koniec - ballada "Candlelight fantasia". Po co...? Moim zdaniem lepiej było zakończyć w chwili, gdy zespół wzniósł się na absolutne wyżyny swoich możliwości. Nie jest to zły kawałek, pewne uspokojenie po burzy jaką zafundował utwór tytułowy. Nie brak tu popisów solowych w środku, świetnego wokalu Allena, jednak pozostaję przy zdaniu, że "Candlelight fantasia" nie nadaje się na zakończenie.
"The Divine Wings of Tragedy" to album wybitny, zapewne wystawiłbym mu 10, gdyby nie jeszcze lepszy w moim odczuciu "The Odyssey". Brak jego recenzji był wielką luką w serwisie artrock.pl i cieszę się, że udało mi się ją zapełnić. Symphony X to zespół, po który powinien sięgnąć każdy - bez wyjątku - entuzjasta prog metalu. Szczególnie polecam go fanom Dream Theater, czy Ayreon, na pewno się nie zawiodą.