Symphony X to amerykański zespół grający metalowę muzykę coraz wyraźniej ciążącą w stronę progresywnej odmiany tegoż gatunku. Recenzowane tu dzieło to już trzeci album stanowiący przykład klasycznej, niemniej dość ogranej szkoły progmetalu. Czego więc możemy się spodziewać ? Jako gitarowy podkład panowie zdecydowali się na zagrywki zakorzenione w thrashu i na takiej podbudowie konstruują utwory o progresywnych ambicjach stosując ogólnie znane techniki, o których za momencik. Wspomniani muzycy to przede wszystkim lider formacji - błyskotliwy gitarzysta Michael Romeo, równie niezły klawiszowiec Michael Pinnella (obydwaj są głównymi twórcami repertuaru), autor większości tekstów - wokalista Russell Allen oraz odpowiedzialni za sekcję rytmiczną - basista Thomas Miller i perkusista Jason Rullo. Czy udało im się omawianą plytką dokonać czegoś wielkiego ? Obawiam się, że niestety nie. Słucha się tego całkiem nieĽle - tu i tam zmiana rytmu i nastroju, tu i tam unoszące się ponad gitarowym podkładem "zasuwanie" klawiszy, tu i tam przykuwająca ucho solówka, tu i tam mniej chwytliwa melodia zwrotki za to o wiele bardziej chwytliwy refren, tu i tam.... sztampa. Bo to jest właśnie największa słabość krążka - nihil novi, a jedynie dość stare, choć - przyznaję - dobrze odgrzane tudzież przyozdobione danie. Zacznijmy jednak od poczatku. Trzy pierwsze utworki to w miarę zgrabne progmetalowe piosenki jakich jednak pisze się sporo. Na dodatek Allen bardziej wydziera się w sposób nie przystający do muzyki zamiast porządnie śpiewać - sytuację nieco ratują wykonywane przez niego chórki. W Sea Of Lies pojawiają się nieśmiało dźwięki akustyczne, choć na króciutko. Dochodzimy do The Accolade - ten kawałek naprawdę może się podobać - nastrój zmienia się co i rusz, pojawiają się stylizowane dźwięki smykowe, fragmenty fortepianowe, bicie dzwonów, zadumane organowe brzmienie połączone z naprawdę delikatną jak na Allena wokalizą no i, ma się rozumieć, niezły progmetalowy wykop, a jak dodamy do tego ładną melodię refrenu to czego chciec więcej ? - jak dla mnie to najmocniejszy punkt albumu. Następny w kolejności Pharaoh prezentuje średnie rozwiązania melodyjne, za to ciekawy rytm i instrumentalne fragmenty bardzo przypominające mistrzów z Dream Theater. Odsłuchujemy jeszcze piosenkowate pozycje: The Eyes Of Medusa tudzież zagraną z werwą The Witching Hour by dojsc do pozornego magnum opus płytki - ponad 20 - min. kompozycji tytułowej. Początek robi wrażenie - zapadająca w pamięć, choć przydługaśna partia chóru, a potem niezwykle monumentalne wejście perkusyjno-gitarowe z narastającym tłem klawiszy....Ale pomysłów nie starcza na długo - panowie niby wysilają się w solówkach, niby zmieniają tempa i nastroje, Allen niby zdziera sobie gardło w melodiach, ktore czasami tylko wydają się natchnione, niby to wszystko idzie jakoś do przodu, ale tak naprawdę z całej tej suity wieje najzwyczajniejszą nudą. Sama błyskotliwość techniczna muzyków nie wystarcza, gdy obserwujemy brak inwencji. To co rozgrywa się od mniej więcej 12 minuty utworu do końca można by ścisnąć w jakieś 120 sekund - ja wszak uwielbiam patos w rycerskim metalu, ale taki z głową, a nie z nastawieniem typu: przeleci dwudziesta minuta suity to się chłopaki luzujemy i idziemy na piwo z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Mogli iść na to piwo dużo wcześniej - album by tylko na tym zyskał :-) Niemniej to jeszcze nie koniec - pozostaje spokojna i ładna kompozycja Candlelight Fantasia - ot takie fajne zakończenie fajnego w sumie, choć nic ponadto, progmetalowego albumu.